Projekt Aurora PDF Drukuj Email
Redaktor: Pastor   
18.11.2016.
Dawno temu, w epoce fotografii kliszowo-papierzanej, mój dobry kumpel pokazywał mi slajdy ze swojego wyjazdu. Wyjazd był bardzo fajny, ale zainteresowała mnie sama technika pokazu. Miał taki prosty rzutnik – wsadzało się slajd do ramki i wyświetlało obraz na ścianie. Banał. Wszyscy znamy taki sprzęt.

Była jednak pewna różnica w porównaniu do innych sposobów prezentacji fot. Tych na slajdach było jakby mniej. To znaczy że musiał wybrać tylko te szczególne zdjęcia. Może nie koniecznie te najbardziej udane fotograficznie, ale te które najwięcej dla niego znaczyły życiowo. Te które ilustrowały coś dla niego szczególnego. Takie kamienie milowe.

Niestety zdarzenia nie ujęte na fotach odsuwają się wtedy w ciemność. To właśnie jest najpoważniejsza wada ilustrowania wyjazdów za pomocą fotografii. To czego nie sfotografowałeś nie istnieje. Dlatego jakoś nieszczególnie lubię fotografię. Pamięć jest lepszym ilustratorem.

A gdyby tak zrobić slajdy z pamięci..?

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------  

 

Wszystko zaczyna się jakieś 150 mln km od Ziemi.

Nasz ukochany, gigantyczny reaktor termonuklearny ostrzeliwuje czarną, wieczna pustkę nieustającym strumieniem naładowanych cząstek – głównie protonów i elektronów. To tzw. wiatr słoneczny. Większość tych niewidzialnych pocisków leci gdzieś w nieskończoność kosmosu, ale malutka ich część po paru minutach dociera  również w pobliże Ziemi. Naładowane cząstki pędzą z prędkością od 300 do 1000 km/s. W pobliżu naszej planety wyłapywane są na lasso ziemskiego pola magnetycznego. Zataczając coraz ciaśniejsze spirale gwałtownie przyspieszają, kierując się w pobliże biegunów magnetycznych. Kiedy docierają do krawędzi atmosfery bywają rozpędzone nawet do 60 tys. km/s.

Wtedy – mniej więcej 100 km nad ziemią,  wpadają na pierwsze cząstki powietrza i zaczynają się od nich odbijać jak kule we flipperze. Energia tych zderzeń jest tak wielka, że pobudzone atomy gazu zaczynają świecić – na czerwono i zielono tlen, na ciemnoczerwono i purpurowo azot itp.

Gołym okiem dostrzeżemy z dołu zwykle zielonkawe, niebieskawe i białe barwy, ale przy intensywniejszych zorzach bywają też cieplejsze odcienie. Każda cząstka wiatru słonecznego zaliczy nawet kilkaset odbić od cząstek powietrza zanim zostanie całkowicie wyhamowana. Szlak tych zderzeń na chwile zapłonie na niebie jak neon. Suma tych neonów może złożyć się na coś… na coś co może się człowiekowi śnić do końca życia.

A czegoż się nie robi by mieć piękne sny?

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

No właśnie. Czegoż się nie robi…

Kiedy rodziła się Ala stwierdziłem, że potrzebuję kosza bocznego do krowy. Jedyny sensowny dla mnie powód posiadania zaprzęgu to możliwość wożenia dzieci. Nie widziałem i dalej nie widzę innych zalet tego wynalazku, no może poza jedną – dobrą stabilnością na śliskim. A skoro już można sobie stabilnie pojeździć po śliskim, to żal z tej możliwości nie skorzystać. Zorza polarna gdzieś tam nad północnym niebem zamrugała wtedy zachęcająco..

Jakoś w 2008 kupiłem za stówę kosz od Dniepra. Przegnity złom bez koła. W gondoli rosła dorodna kępa pałki wodnej.

W styczniu 2011 koło i kilka innych klamotów już było, a cała przyczepa została złączona z moją wierną krową. W miejscu dorodnej kępy szuwarów zainstalował się równie dorodny kolega Sambor i pojechaliśmy na Elefanta. To był pierwszy oficjalny test zaprzęgu.

 

Jesienią 2011 zbudowaliśmy z Lupusem zamykaną kabinkę z benzynowym ogrzewaniem. Wtedy też przebudowałem zaprzęg Adama i dorobiłem Szparagowemu XT-kowi narty.

 

W tych dwóch ostatnich zdaniach leży tak ciężki ładunek roboty, że powinny być wyryte w granicie. Zwykły papier jest za słaby żeby przenieść takie obciążenie. Granit jest tu najbardziej adekwatny – kojarzy się z nagrobkiem.

Każdą wycieczkę zaczynam w garażu od przygotowań. Czasem trwają rok, czasem więcej. To czas w którym już się wycieczką żyje – ona już cieszy, już daje emocje i chęć do życia, mimo że jeszcze się nie zaczęła. To prawie równie piękny okres jak sama wycieczka.

Jednak ogrom roboty w przypadku TEJ wycieczki prawie zabił to piękno, a niewiele brakowało i pewnie zabiłby też mnie.

Jak zwykle pomogli Ludzie.

Przyjaciele.

Na co dzień wspierał mnie jak zwykle niezastąpiony maruda Waldek O Brudnych Pazurach, bez którego marnie bym poległ z robotą. Z odsieczą ruszył też Stary Wilk z Młodą Wilczycą – dokończyli Adamowy zaprzęg i przede wszystkim uspokoili mój zryty beret swoimi łagodnymi oczami, akurat kiedy zrycie wzmiankowanego beretu sięgało zenitu.

Dzięki też Szparagowi, który przybył odczyniać swoje heretyckie motocyklowe gusła przy przygotowaniu Adamowej padliny. Przygotowanie wyszło w miarę skutecznie, ale chóralne wykonanie Guns of Brixton o 3-ciej nad ranem obok regału z nalewkami w piwnicy, na pewno wyszło nam znacznie lepiej.

No i przede wszystkim dzięki mojej rodzinie. Oni wiedzą za co.

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Mechanizm złożony z baaardzo skomplikowanych podzespołów. Tak wygląda każda ekipa na każdej wycieczce. Od stopnia dopasowania podzespołów zależy działanie każdego mechanizmu. Od umiejętnego złożenia i regulacji wzajemnego dopasowania również. Czasem części muszą mieć trochę czasu żeby się dotrzeć. Czasem pasują idealnie od razu.

Myśmy chyba trafili od razu we właściwe tolerancje. Uwerturą do koncertowego montażu całego mechanizmu była mała, radosna rozpierducha chałupy Elłóda. Wychlaliśmy wszystko co miało choćby śladowe ilości alkoholu. Wyżarliśmy wszystko co było choćby średnio jadalne, łącznie z jakimś tortem (od Zombiego?) i zimnymi plackami spod szafy. Rozpieprzyliśmy jakieś naścienne dekoracje, prawie utłukliśmy psa – stareńkiego zdechlaka, który jednak wytrzymał dzielnie nawet upadek na siebie swojego 100 kg pana najebanego jak worek węglem. Niewiele brakowało, a utłuklibyśmy też Gospodynię, kiedy na samym wstępie zafundowała nam przedstawienie udając rozsierdzoną sąsiadkę. No ale wtedy byliśmy jeszcze trzeźwi, więc miała szczęście.

Na promie byliśmy już nieźle dotarci. Zbychu w swojej opowieści fajnie zauważył te nasze rozmowy. Każdy gadał coś o sobie, o swoim życiu. Nie jak w grupach wsparcia dla świrów, gdzie siedzi się w kółku i każdy po kolei musi opowiedzieć o swoim wariactwie, tylko tak zwyczajnie. Tak szczerze. A reszta? A reszta to rozumiała. Ro-zu-mia-ła.

Kiedy ostatnio ktoś was rozumiał, za wyjątkiem waszego psa?

Akt psychicznego ekshibicjonizmu przypieczętowaliśmy tym zwykłym, kontynuując najebkę na waleta w promowej saunie i dżakuzi. Jak higiena to higiena. Wprawdzie Angol się trochę  wzdragał, bo jemu podobno woda szkodzi, ale reszta wesoło majtała wackami puszczając w obieg kolejną flaszkę w wielkiej wannie z bąbelkami.

A mokre gacie radośnie schły sobie w saunie zwisając dumnie jak sztandar właśnie zrodzonej przyjaźni.

 

 

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

 

Kiedy zeszliśmy na cardeck wrota rufowe promu były już otwarte. Większość pojazdów wyjechała. Zostaliśmy tylko my i paru maruderów którzy mieli podobne tempo ładowania klamotów. Na cardecku było cholernie gorąco, a my w pełnej zbroi musieliśmy czekać na pilota, który wyprowadzi nas na świat przez labirynty uliczek helsińskiego portu. Tymczasem ów świat, obramowany prostokątem promowych wrót witał nas słońcem i skrzącym się śniegiem. Nawet skacowanemu Szparagowi podobał się ten obrazek.


Każdy z nas miał już na sumieniu znacznie dalsze, dłuższe i często trudniejsze wycieczki. Średnia naszego wieku to 40+ przy czym ten plus jest dość okazały. Jeździmy też bynajmniej nie od wczoraj i bynajmniej nie tylko wokół komina. Ale ta wycieczka była jakaś szczególna, choć w sumie całkiem błaha jeśli chodzi o trasę czy odległość. Fakt – zimą jeszcze nie próbowaliśmy, bo Elefanty-sranty i inne zimowe łykendowe popierdóły się nie liczą.

Najbardziej szczególną okolicznością było tu zupełnie co innego: my sami. O ile znamy się już od dawna, to jeszcze nigdy razem nie podróżowaliśmy.. Z innymi ekipami, lub zupełnie sami – tak, ale w tym składzie jeszcze nie.

Popatrzyłem dyskretnie na te spocone, z lekka skacowane, niedogolone mordy z błyskiem przygody w ślepiach. Jeśli miałem wcześniej jakiekolwiek obawy jak zagra mechanizm złożony z tak różnych podzespołów, to w tej chwili je straciłem.

 

W końcu ruszyliśmy. Zaczęło się!

Przejechaliśmy przez wrota promu jak przez ramkę obrazka przedstawiającego z lekka kiczowaty zimowy landszaft. To było trochę jak przejście na drugą stronę lustra.

Z rzeczywistości do krainy marzeń. Mimo że ta kraina wyglądała zupełnie zwyczajnie – po prostu jak Helsinki zimą, to gdzieś tam na północy czekał na nas wymarzony kosmiczny teatr na niebie.

 

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

 

Świat jakby żywcem wyjęty z bajek o Św. Mikołaju przewija się radośnie za plecy. Drogi oczywiście białe, ale twarde i równe. Szparag opanował bez zarzutu technikę jazdy łyżwolotem. Zaprzęgi również raźno prą naprzód. Pod koniec dnia, nasyceni po pachy widokiem ośnieżonych choinek, zaczynamy się pomału rozglądać za kawałkiem miejsca na obóz.

Grubaśna  warstwa śniegu całkowicie uniemożliwia zjazd z drogi, więc szukamy jakiegoś miejsca gdzie można by chociaż bezpiecznie zaparkować sprzęt. Place pod namiot wykopiemy bez problemu. Jesteśmy na to przygotowani.

Koło skrzyżowania z  jakąś boczną dróżką znajdujemy plac przeładunkowy używany do zwózki drewna. Świetne miejsce – wbijamy się tam z impetem, aż śnieg skwierczy na garach. Lupus łapie za łopatę i zaczyna robić plac, a Szparag łapie za wacka i idzie się odlać. Po chwili z krzaków dobiega jego głos – Panowie, tu jest nawet grill!! Okazało się że w dolince jest szopa – jedna ze sławetnych skandynawskich chat przetrwania. Wprawdzie trochę dziurawa, ale za to ma palenisko, opał i wszystko co możemy sobie wymarzyć w tej głuszy.

Niebo nam sprzyja. Za chwilę byczymy się kolektywnie przy ogniu, napawając się sielankową atmosferą.

Magia ognia i lodu zaczyna działać. Magia gorących parówek i zimnego piwa wkrótce też.
To była piękna noc. Pierwsza z całej serii pięknych nocy.

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

 

 

Rano rozrusznik w mojej krowie zakręcił po raz ostatni. Przez chwilę myślałem, że to jakieś zwarcie po wczorajszym ataku na zaspę, ale sprawa okazała się bardziej skomplikowana. Trudno. Powalczę z tym po rosyjskiej stronie Karelii. Odpalamy bydlę wspólnymi siłami na zapych/zaciąg/zapierdol i jedziemy.

Ciągniemy dalej po fińskiej stronie na północ. Pomni doświadczeń z wjeżdżaniem do Rosji chcemy stawić się na granicy z samego ranka. Następny ranek wypada następnego dnia, więc czeka nas kolejny nocleg w Finlandii.

Gruntownie olewam opisywanie rzeczy trywialnych. Szkoda mi liter na opisy kolejnych noclegów, obiadów czy granic itp. Problem w tym, że w przypadku tej wycieczki po prostu NIE BYŁO rzeczy takich całkiem trywialnych. Następny nocleg… hm.. rzecz niby trywialna jak każdy nocleg, ale jak znaleźć coś o czym się wie tylko tyle, że występuje w tym kraju?

Szukaliśmy następnej chaty przetrwania. Coś jak szukanie reniferów – wiadomo że występują  w Finlandii, ale jak same pod oczy nie wlezą to się ich nie znajdzie.

Tak więc jechaliśmy i wypatrywaliśmy… aż wypatrzyliśmy. Proste, prawda?

Kolejna noc przy ogniu w małej chatce zagubionej w zawalonej śniegiem tajdze. Za darmo.

O ileż ubożsi są ci, którzy mają pieniądze na hotele..

 

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Dojście do prawego winkla na pół gazu. Potem odwiniecie manety i praca kierownicą żeby utrzymać galerę po prawidłowej stronie białej wstęgi, bo na białym ma tendencje do prostowania mimo ładnego przekoszenia. Lewe winkle podobnie, ale wejście na wysokich z korektą zamknięciem gazu i umiejętnym szarpnięciem kierą żeby przerzucić zaprzęg w lekki lewy poślizg. Adam nie ma hamulca na kosz i robi to trochę inaczej – pomagając sobie heblem. Szparag ma zupełnie inne urządzenie i robi wszystko INACZEJ.

Zwłaszcza hamuje INACZEJ.

Wszyscy mają fajną zabawę dodatkowo okraszoną fantastycznym widokiem krętych, zaśnieżonych dróg ruskiej Karelii. Czasem coś nie wyjdzie i zabawa zostaje wzbogacona o kolektywne wyciąganie sprzętu z zaspy. Zaraz po uspokojeniu 20 minutowego grupowego napadu śmiechu oczywiście.

Mijane od czasu do czasu „na żyletkę” KRAZy jakby dyskretnie sugerują, że to może jednak nie do końca zabawa.

Niemniej jedzie się cudownie. Cu-do-wnie! Rozrusznik już naprawiliśmy na parkingu w Kostomukszy. Drobna pierdoła – upalona sprężyna docisku szczotek. Zdarza się w starym sprzęcie. No i dobrze że w starym. Jakby zdarzyła się w jakimś nowym, to bym tak łatwo nie naprawił. Chwalmy więc stare sprzęty i ubóstwo, które nas na nie skazuje moi drodzy. Chłopaki na swoich klamotach też wyglądają na szczęśliwych. Śnieg skrzący się w słonku, choinki, śnieg, zające bielaki i śnieg. I śnieg.

Śnieg potrafi dać motocykliście więcej uciechy niż narciarzowi. Pokażcie mi narciarza który potrafi zadupcać stówą pod górę!

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

 

Zapada zmierzch. Szukamy jakiegoś noclegu. W lesie śniegu ok metra – słabe widoki na upchanie gdzieś sprzętów z dala od drogi, zresztą już późno i nie chce nam się kopać jam pod namioty. Adam siada na łyżwolota, Szparag odpoczywa w koszu, Zbychu odpoczywa za sterami zaprzęgu. Tylko ja i Lupus nie odpoczywamy.  

Z lewej majaczy jakaś odśnieżona droga w las. A nawet dwie. Zbychu zostaje, a my robimy zwiad – ja jedną, Angol drugą.

Ta moja okazuje się wjazdem pod rampę załadowczą jakiejś piaskowni albo małej kopalni odkrywkowej. Obok rampy prowadzi stroma droga na górę przebita w śniegu – szeroka tak akurat na zaprzęg. Znowu okazja do zabawy! Ładujemy się w nią rozpędem. W połowie zakręt i musze zwolnić żeby się zmieścić, więc grawitacja bezlitośnie wygrywa z przyczepnością. Lecimy w dół. Sprzęgło, przytulam się do prawej, pozwalam zaprzęgowi nabrać rozpędu w tył i daję kierę na max w lewo. Lewy kufer wbija się w zaspę po lewej, a rozpęd elegancko obraca nas w prawo przodem w dół. W połowie obrotu skręcam na max w prawo i pomagam silnikiem. Za chwile zjeżdżamy na dół pod rampę, tam zawracam, biorę większy rozpęd i powtórka. Wyjechaliśmy dopiero za 6-tym razem. Lupus, który ze swojej Skrzynki Na Wilki miał mniej więcej podobny wirująco-rozmazany obraz jaki widać w okienku w pralce przy praniu prześcieradła, prawie przypłacił te akrobacje pawiem z solianki i mojej nalewki. Ale oczywiście się nie przyznał.

Stajemy na leśnym skrzyżowaniu na górze, tylko po to by zobaczyć jak… prosto na nas zsuwa się powoooluuutku Adam usiłujący zatrzymać Szpargałowego XT-ka. Dotarł tu tą drugą drogą i teraz wraca z góry ze zwiadu. Przybliża się do nas w tempie minutowej wskazówki zegara sunąc na zablokowanych kołach. Ale nie może stanąć. Myślę sobie, ok – oprze się o krowę to stanie. Przy tej prędkości nawet się nie zachwieje. W sumie sunął tak wolno, że pewnie mógłbym zleźć, złapać go ręcznie, a po drodze jeszcze wypalić szluga, ale nie palę więc mi się nie chciało.

Zadanie złapania XT-ka powierzyłem więc koszowi. Łyżwolot w tempie ślimaka trącego hemoroidami o zardzewiałą blachę dotarł w końcu do nas i dotknął błotnikiem gondoli. Po prostu dotknął. Nie przywalił. Dotknął. A miękki, elastyczny endurowy błotnik z polietylenu powiedział „klik” i pękł jak szkło rozsypując się na kilka części.

Chyba się ochłodziło.

 

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Garaże. Konkretnie ruskie garaże. Ze szczególnym ukierunkowaniem na garaże motocyklistów na północy Rosji...

O tym można by napisać bardzo grubą książkę, albo nakręcić serial – taki z tych „ambitnych”, bez sztucznej klaki w tle.

Próba ujęcia tematu w jednym slajdzie wyjdzie tak jak próba przepuszczenia Niagary przez sedes. Weźmie i się nie zmieści.

Pewnie trzeba by zacząć od analizy przemian społecznych po rozpadzie sojuza. Kiedy nastąpił zgon jednych wartości i narodziły się inne. Z jednej strony zagrożenie bezrobociem, biedą i alkoholizmem, ale tez wzrost gospodarczy rejonu obfitego w surowce. Z drugiej otwarcie na zachodni świat z jego wolnością, wzorcami oraz oczywiście gówno wartymi błyskotkami. Z trzeciej – to co siedzi w ludziach od zawsze – chęć bycia razem we wspólnocie. Chęć realizowania marzeń.

Nastał dla nich czas kiedy marzenia wypatrzone na amerykańskich filmach można wcielić w życie na lokalnym podwórku. A zwłaszcza na lokalnym garażowisku.

Znam to z końca lat 80-tych z własnego garażu. Ale to nie ta skala. Ruskie garaże odzwierciedlają skalę imperium, w którym je zbudowano! Po 50-60 m2 powierzchni, każdy z własnym piecem, niektóre z potężną piwnica wyrytą w wiecznej zmarzlinie. Wyposażone i udekorowane bogaciej niż bizantyjskie świątynie. A w nich – Królowie Dróg. Lśniące chromem czopery i cruisery. Amerykanie mają Route 66, a oni swoją federalkę M-18 i podskakując na niej na swoich chromowanych mastodontach nie czują się w niczym gorsi niż bohaterowie hollywoodzkiej kaszany.

Dziś u nas takie wieszaki na frędzle uchodzą za totalne wieśniactwo, ale pamiętam czasy kiedy sam miałem frędzle przy kierze Dniepra z bakiem w kształcie trumny. Po prostu myślałem, że to tak ma być.

Jura z Kiemi zapytany czy na tą ich M-18 nie lepiej by się nadawało jakieś spore enduro niż taki pomnik, powiedział: „wiesz, pewnie tak, ale tyle lat u nas nie można było mieć nic ładnego. A te nasze maszyny są… ładne.”

Chłopaki z Kiemi czy Zapoljarnego jeżdżą razem, wspólnie też prowadzą swoje garażowe klubhausy i dłubią w warsztacie. To ich sposób na spędzanie czasu, którego zwłaszcza zimą im nie brakuje. Tu, na totalnym zadupiu trzeba coś robić żeby nie zwariować albo nie zachlać się na śmierć.

Zrzeszają się w kluby – z własnymi barwami itp. Ale nie uważają się dzięki temu za lepszych od innych – nie ważne zrzeszonych czy nie. To po prostu takie samorzutne, szczere i kumpelskie paczki jakie u nas były jeszcze w latach 90-tych, zanim wkroczyła ta zachodnia sformalizowana, komercyjna skurwielina z importowanymi zza oceanu strukturami MC.

A właściwie nie „wkroczyła” tylko sami na własne życzenie ją zaprosiliśmy.

Oby ruscy byli mądrzejsi. Oby do ich Garaży zawsze można było przyjechać jak do dawno nie widzianych kumpli.

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Siedzimy z „Pająkami” z Kiemi w klubowym mieszkanku urządzonym w piwnicy wyrytej pod garażem. Chłopaki pracują na kolei. To chyba największy lokalny pracodawca. Jura robi w biurze – zajmuje się inwestycjami, a jego kumpel w utrzymaniu ruchu. W miarę ubywania wody rozmownej tematy stają się coraz ciekawsze. Jura patrzy dłuższą chwile na mapę dekorującą ścianę. Zdzies! Trafia paluchem w środek tajgi, spory kawałek na południowy wschód od nas.

Szto zdzies? Przecież to środek czarnej dupy?

No właśnie. Nie ma tam nic. Nie ma dróg, a dostępu bronią bagna, jeziora, wojskowe poligony i zmutowane komary nindża. Prowadzi tam tylko linia kolejowa, ale nie ma jej na mapie. Na żadnej mapie, no może poza wojskowymi – pokazującymi tajne obiekty. Na końcu tej linii znajduje spora… parowozownia! A w niej utrzymywane są w stanie pełnej sprawności lokomotywy parowe i spory zapas węgla. PAROWOZY! To nie skansen. To strategiczna rezerwa do podtrzymania transportu na wypadek załamania się infrastruktury paliwowej lub energetycznej. W XXI wieku nadal nie ma nic pewniejszego od XIX wiecznych rozwiązań.

Tej nocy będzie mi się śniło gniazdo stalowych smoków buchających parą, zagubione gdzieś w zimowej tajdze oświetlonej zorzą.

Na niektóre sny trzeba sobie po prostu zapracować.

 


------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Są rzeczy których nie da się opisać czy opowiedzieć, mimo że dość dobrze się je wyczuwa.

W tej niemożności werbalizacji niektórych zjawisk jest coś pierwotnego. To coś siedzi w nas dużo głębiej niż śledziona. Tak po prostu jesteśmy zakodowani, gdzieś w jednym z pierdyliona zakrętów naszego DNA.

Kiedy człekokształtna małpa natknęła się na krzak gorejący po trafieniu piorunem, zdołała tylko wydusić z pyska pełne zdumienia „ooyyaaapprrflleee…”

100 tys. lat później, kiedy zaśnieżone Chibiny niespodziewanie wynurzyły się zza przełęczy, zdołałem tylko wydusić z pyska pełne zdumienia „O JA PIERDOLEEeeeee…”

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Są rzeczy których nie da się opisać… Ale pamięta się je do końca życia.

Są krainy których nie da się pomylić z innymi. Takie, które już na zawsze zostaną w pamięci jak starzy przyjaciele.

Jeśli raz byłeś w wysokich górach to potem zdarza się że nawet przelotna, wychwycona kątem oka migawka w oknie wystawowym sklepu z telewizorami, może obluzować we łbie lawinę skojarzeń.

Nie potrafię opisać czym różni się obrazek nieba nad Pamirem czy Himalajami od nieba nad Sudetami, ale to COŚ w środku człowieka wie od razu na co patrzy. Może to rozrzedzone powietrze, może kąt padania promieni słonecznych, może sam kolor kosmosu coraz słabiej tuszowany przez rzedniejąca atmosferę.. Nie wiem. Ale to pierwotne COŚ wie od razu.

 

Szosa z Murmańska do Zapoljarnego leży dalej na północ niż Ojmiakon czy Anchorage, ale dopiero tu tak na prawdę widać tundrę. Golfsztrom robi za kaloryfer podgrzewający klimat i sprawia że królestwo tajgi sięga dalej na północ niż gdziekolwiek indziej.

Dopiero tam gdzie kończy się tajga zaczyna się Wielkie Nic – czyli tundra.

 

Po raz pierwszy widziałem tundrę pod koniec zeszłego wieku. Oczywiście latem. Tundra leżała przykryta niebem jak szaroniebieską kołdrą i czekała. Czekała od wieków. Od tysiącleci. Tylko Ona wie na co.

Teraz tundra uległa jakby całkowitej.. mineralizacji. Stała się bezkresną pustynią usypaną z maleńkich białych kryształków. Tylko szaroniebieska kołdra została taka sama.

I to poczucie oczekiwania też się nie zmieniło. Moje wewnętrzne COŚ zaplątane ogonem lub rogami w podwójną spiralę DNA, gdzieś głębiej niż śledziona, od razu Ją rozpoznało.

Cześć Tundro. Dalej tak czekasz?

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Wiatr szeptem przegania drobiny śniegu nad białą pustynią. Niskie Słońce celuje długimi cieniami gdzieś w dal.

Tylko kreska drogi przebitej pługiem wirnikowym daje jakiś punkt zaczepienia oczom. Jak cuma trzymająca umysł ciągle po tej samej stronie czaszki. Bez niej wyleciał by w tą przestrzeń i pognał radośnie w pizdu by nigdy nie wrócić.

Może dowiedział by się na co czeka Tundra? Może podsłuchał by jak Wiatr szepce śnieżnym kryształkom swoje pedalskie dobranocki? Kto wie..?

 

Teraz jednak przemawia do nas Niebo.

Mówi do nas jednolitym błękitem swojej kopuły.

Mówi do nas o tym czego nie ma.

Mówi ze nie ma na nim chmur.

Obiecuje.

Obiecuje coś specjalnie dla nas.

Obiecuje że nocą zobaczymy zorzę..

BO NIE MA CHMUR!!!

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Mariusz Wilk pisał że powłoka rzeczywistości tu, na północy Rosji jest jakaś cieńsza. Delikatniejsza. Że to co nierzeczywiste jest tu bliżej. Tuż za ścianą. Że daje się wyczuć, prawie dotknąć tej nierzeczywistości.

Górnicze miasto Zapoljarnyj jest rzeczywiste aż do bólu. Gdyby nie standardowe środki przeciwbólowe postawione w garażowym klubhausie przez chłopaków z lokalnego klubu, brzydota tego Mordoru byłaby trudna do zniesienia.

Oprócz spożywczych środków przeciwbólowych jeden z chłopaków przyprowadził też środek optyczny… jedną z najpiękniejszych dziewczyn jakie w życiu widziałem.

Gość odsłużył swoje w rosyjskiej piechocie morskiej, a teraz pracował w straży pożarnej. Wątpię żeby miał dużo roboty. Pożary pewnie gasły na sam jego widok. Był tak wielki że mógłby uczyć polarne niedźwiedzie tańca towarzyskiego. Tylko i wyłącznie dlatego żaden z nas nie przedsięwziął żadnych prób kurtuazyjnego podrywu jego dziewuchy. Czterostrzałowy NLW, który dyndał mu przy pasie dodatkowo umacniał nasz szacunek dla rosyjskiej piechoty morskiej.

Rzeczywistość garażowa nabierała więc ciepła w miłej i bardzo grzecznej atmosferze.

A na zewnątrz zapadała noc.

Noc bez chmur.

Ból rzeczywistości Mordoru został szybko i skutecznie uleczony. Naprawiliśmy parę flaszek i  nasze maszyny trochę też. Skumplowaliśmy się z załogą z Zapoljarnego. I z załogantką.

Ech.. wyobraziłem ją sobie w dżakuzi na promie.. i polazłem na dwór trochę ochłonąć.

 

Wlazłem w śnieżną noc i poczłapałem się odlać. Ruskie Garaże wyposażone są we wszystko za wyjątkiem kibli. Za potrzebą chodzi się więc po prostu za garaże. Latem pewnie nieźle tu śmierdzi, ale zima ma swoje zalety. Za winkiel prowadzi grupa ścieżek wydeptanych w śniegu. Zasada jest prosta – nie wolno dojść do końca ścieżki, bo można wdepnąć w minę. Najdalej odchodzi więc założyciel ścieżki, a każdy następny kończy kawałek bliżej. Kiedy pojemność ścieżki zostaje wyczerpana, wytycza się nową gównostradę.

Po ciemku ciężko było mi wybrać właściwy punkt zrzutu, więc postanowiłem założyć nową ścieżkę. Bohatersko wgramoliłem się więc na kupę jakiegoś gruzu zasypaną śniegiem, wycelowałem w kierunku działa fortecznego widocznego kawałek dalej i zacząłem znaczyć teren siecią żółtych linii.

Dopiero wtedy zauważyłem, że na niebie zaczęło się coś dziać.

 

Powłoka rzeczywistości właśnie zaczynała przeciekać.

 

Człekokształtna małpa patrząc w niebo wydusiła z pyska pełne zdumienia „O JA PIER-DO-LE !!!”

To wewnętrzne COŚ schowane głębiej niż śledziona, gwałtownie szarpnęło splotem podwójnej spirali DNA i włączyło nagrywanie materiału na przyszłe sny.

 

 

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Wielki Muzyk ujął w dłonie pałeczki z linii sił ziemskiego pola magnetycznego zakończone elektronami i protonami wiatru słonecznego. Najpierw delikatnie, potem coraz śmielej zaczął malować nimi symfonię zielonkawego blasku grając na dzwonkach z atomów azotu i tlenu.

Powłoka rzeczywistości zaczęła się otwierać.

Tundra się doczekała.

 

To był najważniejszy slajd z tej wycieczki.

Najważniejszy.

 

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

- Ta Wołga to twoja?

- Nie. Brata. Znaczy pamiątka po bracie…

- ?

- Był kapitanem łodzi podwodnej. Mył rano zęby w swojej kwaterze w Siewieromorsku kiedy w pobliżu wybuchł magazyn amunicji. Akurat stał wtedy przed oknem w łazience. Zginął na miejscu. Podmuch prawie urwał mu głowę..

 

Postawny karelski chłop mówi o tym tak całkiem normalnie, bez emocji. Ale nie potrzeba wielkiej wyobraźni żeby wiedzieć, że o śmierci brata nie mówi się łatwo.

Choćby wydarzyła się prawie 30 lat temu.

Dokładnie 14 maja 1984 r. Jedne źródła podają że przyczyną była wiązka radaru pozahoryzontalnego, inne że pet upuszczony przez najebanego ciecia.

Przyczyny nie są jasne tak samo jak skutki. Do dziś nie znana jest na przykład liczba ofiar. Mówi się o 200-300 ale dokładnych danych nie zna nikt. Sam fakt katastrofy był ściśle utajniony przez sowieckie władze. W sumie nic dziwnego - była to największa katastrofa, jaka zdarzyła się we flocie od czasów II wojny światowej. Poziom strat, zniszczonych w eksplozjach pocisków i amunicji był tak wysoki, że przez następne pół roku sowiecka flota przestała się liczyć jako realna siła bojowa..

Ile podobnych historii się tu wydarzyło? O ilu nigdy nie usłyszymy..?

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Karelskie historie dzielą się na te prawdziwe i na te prawdziwe naprawdę.

 

Siedzieli we trzech i niespiesznie popijali gorzałę zakąszając chlebem. Nieskończoność zaśnieżonego lasu wokół chałupy gwarantowała spokój. Całkowite zadupie – choćby nawet chcieli tego wieczora kogoś czwartego do flaszki, to nie byliby w stanie nikogo w okolicy znaleźć.

Kiedy nagle usłyszeli ciche pukanie do drzwi prawie pospadali z zydli z wrażenia.

Zachadi!- zagaił ten, który pierwszy doszedł do siebie.

Drzwi pomału, uchyliły się… odsłaniając puste podwórko przykryte świeżym śniegiem.

Od brzegu zamarzniętej Ładogi biegł do drzwi rząd drobnych śladów.

Po chwili na suchych deskach podłogi zaczęły pojawiać się odciski niewidzialnych, mokrych dziecięcych stópek.. jeden, drugi, trzeci… prowadziły wprost do stołu. Do chleba.

 

Karelia, hyyhyhyhy! KARELIA!!! Hyyyhyhyhy!!! – Wyrechotał spazmatycznie nasz gawędziarz – ten sam chłop którego brat zginął w Siewieromorsku zostawiając mu szarą Wołgę na zakolcowanych oponach.

Fajny facet. Takich prawdziwych historii znał całą masę. A wszystkie kończył rechotem podduszanej żaby i słowem KARELIA!

Nie wiem jaki nawóz to sprawia, ale z tej ziemi takie historie wyrastają gęściej niż tajga.

I wszystkie są prawdziwe.

Niektóre naprawdę.

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

 

Facet na chwilę zamilkł i popatrzył na mnie pytająco. Oczywiście nie skumałem o co mnie pyta samymi oczami. Zresztą gdyby użył paszczy też bym go nie zrozumiał – mówił tylko po fińsku, a jedyne co mu się przypomniało z języków obcych to „ruki w wierch!”. Był świadom swojej niemoty, więc wziął kawałek papieru i nabazgrał na nim „GOOOULLLL…!!!”
Acha - Pewnie mu chodzi o Euro 2012 czy tam inną piłkarską apokalipsę. Już zacząłem obmyślać plan konwersacji wokół tego wątku, ale Fin dopiero się rozkręcał - papierek zaczął się zapełniać malunkami, a on sam zaczął mówić i wywijać figury rękami. Popłynęła krótka opowieść, o tym że tam (kierunek wskazany ręcznie) za metsa (kilka choinek na kartce) jest jarvi (pofalowana plama za choinkami) - czyli mamy jezioro za lasem. I to jarvi pokryte jest lodem. I że wzmiankowane jäädytetty järven robi… no właśnie robi: „GOOOULLLL…!!!”
Normalnie wariat, myślę sobie. Ale za to sympatyczny. Na kawę zaprosił, przy obozie pomagał, pólkami dał się przejechać i w ogóle chciał być miły na swój niemy sposób. Nawet obiad chciał postawić, ale tego że päivä oznacza żarcie dowiemy się kiedy już nas tam nie będzie.
Można mu wybaczyć. Pokiwałem więc uspokajająco uszanką: tak, tak, oczywiście. Jarvi robi gola. Chodźmy się napić.

Następnego wieczora znaleźliśmy wspaniałą miejscówkę do spania. Przebieralnia nieczynnego zimą kąpieliska, nad sporym jeziorem. Wprawdzie ściany zaczynały się dobre
30 cm
nad gruntem, a kończyły na wysokości brody, ale przynajmniej nie trzeba było wykopywać sobie placu pod namiot. Wykopaliśmy tylko jamę na ognisko, a spanie wymościliśmy sobie na równiutkim betonie w środku.
Zasiedliśmy więc do biesiady przy ognisku, a wtedy jezioro zaczęło robić GOOOULLLL…!!!

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------



Tego wieczora nie zapomnę nigdy.

 

Jak opisać dźwięk którego nie słychać? Nie dało się też wyczuć choćby najmniejszych wibracji, nawet leżąc plackiem na tafli tego jeziora. TO COŚ po prostu dawało znać że jest - za pomocą jakiejś transmisji prosto w środek rdzenia kręgowego. Przychodziło gdzieś z głębin, zza horyzontu czy spod lodu i wzbudzało w człowieku jakąś wibrację. Coś jak infradźwięki wydawane przez zamykane ołowiane wrota do środka ziemi. Coś czego nie słychać, nie widać, ani nie czuć ale przenika do szpiku kości.
Umownie nazwaliśmy to „pękaniem lodu”. Ale ten lód miał się dobrze i wcale nie pękał.
Za to w nas coś się zmieniało. Jakby odnawiało. Odmładzało. Analogia do wiosennego
 pękania lodu nieźle pasowała – czuliśmy się bosko jak pierwsze kwiatki wiosną

 

Na kolację stosuję stary zimowy patent – zupa z torebki z kawałkami sucharów, zalana w połowie wrzątkiem z topionego śniegu i w połowie gorzałą. Świetny sposób żeby jednym kubkiem się nażreć, napić i rozgrzać. Po wypiciu połowy uzupełniam zawartość tym, czego akurat organizm wymaga. Metaliczny posmak chemii z kitajskiej zupy burzliwie  reagującej z ruską gorzałą, dopełnia całości wrażeń.
Pierwsze wiosenne kwiatki miały więc solidny nawóz.
Łysy w pierwszej kwadrze walczy o miejsce z miliardem gwiazd. Ognisko zżera sosnowe gałęzie, śnieg się skrzy, a jezioro opowiada nam swoim podprogowym basem tajemnicze
 
historie z dna świata.
Raj na ziemi. Dawno nie było mi tak dobrze jak tam i wtedy.

I nie było komarów.

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

„Tylko słabi nie mają co nieść” Fajny cytat, zwłaszcza jak mu się nada samodzielne życie odcinając od kontekstu. Stawiam flaszkę Mózgojeba temu kto pierwszy wskaże jego źródło, bez pomocy gugli ;)

 

A gdyby tak nieść ze sobą cały wszechświat? Czy byłoby się silniejszym? Najsilniejszym? Na przykład nieść ze sobą taki mały kieszonkowy świat, pełen żywych istot. Nie takich durnych jak bakterie w jelitach, tylko mądrzejszych - z własnym językiem, kulturą, historią, zabytkami, architekturą, techniką itp. Mając tyle do niesienia byłoby się naprawdę silnym..

 

Śluzówka w nosie czasem broni się przed mrozem lekką nadprodukcją smarków. Na samym początku wycieczki Szparag pożyczył mi kawałek frotowej szmaty żebym miał czym przetrzeć szybę w kasku. Przy okazji potężnie się w nią wysmarkałem, więc już nie chciał jej spowrotem. Nie wiedział co traci..

Szmata zamieszkała więc w dużej kieszeni na udzie mojego kombinezonu. Było jej tam przytulnie i ciepło. Z czasem zaprzyjaźniliśmy się. Smarkałem w nią ile wlazło, wycierałem bagnet przy kontroli oleju, ścierałem zamarznięte błocko z reflektora, resztki zupy z gara, krew z drobnych skaleczeń, sól z szyby w kasku i inne tyfusy. Odwdzięczała się stałą gotowością do współpracy i milutko grzała mnie w prawą nogę. Grzała tak silnie, że po jakimś czasie zacząłem ją podejrzewać o skryte prowadzenie jakiejś egzotermicznej reakcji rozkładu tego całego gnoju. Istotnie, mimo solidnych i regularnych dostaw materii organicznej jak i nieorganicznej, szmata nie robiła sią jakoś zauważalnie brudniejsza. Coś ewidentnie musiało ten syf pochłaniać..

 

Iwan miał niedaleko garażu stary drewniany domek. Nie mieszkał w nim na stałe, traktował go raczej jako altankę, ale wyposażył we wszystko co trzeba do życia. Napaliliśmy w piecu, zmajstrowaliśmy kolację, spożytkowaliśmy zapas Karelskiego Balzamu i ułożyliśmy się do spania na podłodze i rozklekotanym wyrku.

Karelskij Balzam to coś w rodzaju nalewki ziołowej. Może to nawet JEST nalewka ziołowa, trudno powiedzieć. Zasadniczy problem w zdefiniowaniu tego specyfiku polega na trudności w opisie jego działania. Owszem, woltaż ma dość godziwy, ale podejrzewam że głównym czynnikiem robiącym bałagan na strychu są te zioła. Karelskie zioła.

 

Zaległem w śpiworze i po ciemku wyjąłem szmatę do ostatniego smarknięcia tego wieczoru. W brudnym gałganie zamigotała iskierka wyładowania elektrostatycznego. Przyjrzałem się jej najdokładniej jak byłem w stanie w ciemnej izbie.

Najpierw nie widziałem nic szczególnego, ale kiedy zajrzałem naprawdę głęboko…

Setki maleńkich miast zagubionych między górskimi łańcuchami ze szmacianych fałd i jęzorami lodowców z zastygłych smarków, właśnie wygasiło swoje światła. Dla miliardów mieszkańców nastawał kolejny dzień. A może noc. A może inna pora roku? Okresowość chowania i wyciągania szmaty z kieszeni musiała im narzucić cykl życiowy, w którym robiło się na przemian zimno i ciepło, jasno i ciemno, w którym naprzemiennie następował czas dostawy żarcia i materiałów budowlanych, a potem czas ich wykorzystywania.

Cywilizacje kwitły kolorowymi plamami pól uprawnych i fabryk, osiedla łączyły nitki dróg, czuć było tętniące w tym świecie rozumne życie.

Nadąłem się jak balon i z całej siły wysmarkałem – tak od serca, rzęsiście i zawiesiście.

Jutro będę siłaczem.

Będę niósł w kieszeni cały świat.

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Zimowy pejzaż. Na pierwszym planie barbarzyński wojownik odziany w skóry, klęczy wsparty na półtoraręcznym mieczu oglądając leżący na śniegu dziwny obiekt. Obok czujnie przycupnął jego wierny towarzysz - wilk. Taka apoteoza tęsknoty za przygodą w stylu fantasy.  

To obraz na ścianie pokoju w pietrozawodskim blokowisku. Mieszka tam Anton z żoną i córką. Wynieśli z tego pokoiku część mebli żeby mieć gdzie położyć spać niespodziewanych gości iz Polszy.

Borys Vallejo strzeliłby sobie w łeb gdyby go posądzić o autorstwo tego malowidła. Landszaft na ścianie jest z gatunku tych, które można powiesić tylko jeśli naprawdę bardzo mocno lubi się osobę, która go namalowała. Najlepszy dowód że Anton lubi ludzi. Mam nadzieje że nas też, mimo spustoszenia zapasów żarcia i procentów.

Rankiem po wspomnianym pustoszeniu, zasiadłem w Antonowym kibelku i.. przeniosłem się w czasie. Do prawie identycznego kibla, w prawie identycznym bloku, w jeszcze bardziej parszywym blokowisku gdzie spędziłem większość życia. U mnie wprawdzie nie było krasiastej tapety, tylko olejna lamperia, ale pozostałe szczegóły były praktycznie takie same. Nawet blok kanałowy szedł też po lewej stronie oddzielając kibel od kuchni. Odruchowo, zupełnie jak kiedyś, zacząłem szukać purchli zbierającej się pod farbą wilgoci żeby urozmaicić sobie posiedzenie wyduszaniem budowlanych syfów – ale no tak.. tapeta, a nie farba. Do artystów malarzy miałem za to chyba trochę więcej szczęścia. Ale czy do końca? Reprodukcje Chełmońskiego są przecież nudne do urzygu.

Za to szlaczki obłażącej farby w moim kiblu.. przecież to była mapa jakiegoś dalekiego archipelagu, po której błądziłem pazurem prowadząc niezwyciężoną armadę w poszukiwaniu przygód! Każdy ma swój sposób na wyrażenie swojej tęsknoty za przygodą.

Każdy swój własny. Ale wszystkie są podobne.

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

 

Śnieg skrzy się w popołudniowym słonku, a my stoimy pod szlabanem. Czekamy.

Powoli dołączają się do nas pojazdy i ludzie tak jak my czekający na możliwość wjazdu na prom. Każdy podróżuje w swoich sprawach, jedni wyjeżdżają inni wracają. Ot dzień jak co dzień w helsińskim porcie. Smutni Finowie, grubi Niemcy w jeszcze grubszych autach, brodaty Francuz z żoną i stadem huskych w busie i my.

Z nudów odprawiamy jakiś pocieszny cyrk, mając za widzów całe to towarzystwo zamknięte w autach z ogrzewaniem włączonym na full. Gotujemy sobie zupę na wodzie ze śniegu z poboczy, sondujemy głębokość śmietnika, całujemy się z psami brodatego Francuza i takie tam. Ubaw mamy po pachy. Wprawdzie Finów jakoś nie udało się rozweselić, a Niemcy pewnie do dzisiaj leczą urazy psychiczne, ale za to nam i huskym jest wesoło.

Wracamy. Powroty generalnie są do dupy, ale czuję że ten powrót to nie jest taki zwykły koniec wycieczki. Zwykły koniec wycieczki jest wtedy kiedy kończy się zwykła wycieczka. Tym razem nie wracamy tak po prostu do domów,  już obmyślając plany następnego wyjazdu i zaczynając tęsknić za następną przygodą.

Wracamy, ale tym razem wieziemy COŚ ze sobą. Jakiś specjalny ŁADUNEK. Owszem kilka wagonów fajek i bliżej nieokreślony litraż ruskiej gorzały wieziemy również, ale to nie o ten ładunek mi chodzi. Łeb potrafi pomieścić dużo więcej niż kosz zaprzęgu. Może niekoniecznie ruskiej gorzały, ale dobre myśli też wymagają odpowiedniej ładowności.

 

Jest coś bez czego człowiek nie jest kompletny. To coś siedzi okrakiem gdzieś na szczycie piramidy potrzeb Maslowa. A może zakopane jest gdzieś pod jej fundamentami. A może gdzieś w samym człowieku. Może czai się po wewnętrznej stronie źrenic i ogląda przez nie świat jak przez wielką szybę. Nieważne gdzie, ważne ze jest ważne.

To coś trzeba karmić żeby żyło. Jeśli zdechnie, zdechną sny. A przecież Człowiek składa się również ze swoich snów..

 

Prom odbił od nabrzeża równo z zachodem Słońca.

Gapimy się na oddalające światła. Jest cicho, jeśli nie liczyć bulgotu polewanej gorzały i cichego burczenia maszyn.

Wracamy z potężnym zapasem paszy do karmienia snów. Wystarczy na długo.

Mamy o czym śnić. Jesteśmy kompletni. Jesteśmy ukończeni.

Każdy został wskazany Paluchem i usłyszał słowa: „OTO CZŁOWIEK”

Wracamy.

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

 

I to by było na tyle.

Zmieniony ( 18.11.2016. )
 
« poprzedni artykuł