Czas zacząć! PDF Drukuj Email
Redaktor: Lupus   
13.09.2011.
 

Miałem dzisiaj sen, z tych wielkich:

Stałem na rozdrożu, musiałem dokonać wyboru i spojrzałem wstecz.
I zobaczyłem nasze piękne dni, naszą miłość.

Trzeba spojrzeć czasem wstecz.

Pustynia jest dziwna - widzisz śmierć, rozdęte ciała zabitych zwierząt, wypalone kości, skóry wygarbowane przez słońce i piach.

I widzisz dzieci uśmiechnięte, radosne kózki.

Tu wszystko jest odwieczne i prawdziwe - sny pewnie też.

Zaczyna działać magia Sahary!

 

(Mali, sms wysłany do żony)

 

Zamiast wstępu.

 

Jestem w Timbuktu, a właściwie w Tomboctou - ta nazwa brzmi bardziej romantycznie, jak wielka przygoda, którą czas zacząć. Jeszcze dwie godziny temu nie wiedziałem, czy tutaj dotrę. Obudziłem się jak zwykle o świcie, chociaż dzień zapowiadał się niezwykle. To, że nie wypiłem porannej herbaty, tak przeze mnie celebrowanej, bez pośpiechu, poza czasem, to też było niezwykłe. Wszystko to dlatego, że wczorajsza dwustukilometrowa droga była bardzo trudna - na granicy moich możliwości. Droga rozjechana przez wielkie ciężarówki dostarczające do miasta zaopatrzenie i ludzi, pełna piachu, pyłu i Nieznanego. Motocykl grzązł co chwila w koleinach, czasem się wywracał, a podniesienie 250-kilogramowego muła trwało około pół godziny. Łączyło się to ze zdejmowaniem bagażu, podnoszeniem maszyny, ustawieniem jej na stabilnym gruncie i załadunkiem. Wszystko to w temperaturze oscylującej w granicach 50ºC. Samotnie.

Siedzę w knajpce z Gastonem, właśnie umyto mi ręce. Zaprosił mnie tu, bo pożaliłem mu się na marną jakość podawanego mi w trakcie drogi mięsa. Było na zewnątrz spalone, w środku zaś surowe. Kozie mięso podane przez miejscowych kucharzy jest znakomite. Najpierw podają mi w plastikowej miseczce sos do wypicia, za chwilę główne danie. To mój pierwszy ciepły posiłek od wielu dni. Prawdę mówiąc, nie lubię ciepłego żarcia, ponieważ wszystko tutaj jest gorące, najchłodniejsze jest - jak przypuszczam - ludzkie ciało, o ile się o to zadba. Knajpka to buda okryta falistą blachą. Na zewnątrz już czekają na mnie chłopcy z dużymi puszkami po konserwach. Nazywam ich puszkarzami. Zbierają do nich datki od tych, którzy mają ochotę podzielić się swoim bogactwem. W krajach arabskich jest to możliwe, a ja jestem od dzisiaj znowu wśród muzułmanów, tych prawdziwych - Tuaregów, nomadów, ludzi pustyni.

Chłopcy nie bardzo wiedzą czy coś wysępią od białego, ponieważ jestem gościem komisarza policji (Gastona dla przyjaciół), pół krwi Czecha po Mamince. Jest niezwykle gościnnym człowiekiem, a jego radość udziela się również mnie. Idziemy na targ zrobić dla mnie zakupy: świeże warzywa, coś do picia, pokazuje mi również miasto. Z jego to powodu wzbogacam się o parę pamiątek, którymi chętnie obdarowują go miejscowi handlarze, a raczej ich sumienia. No, nigdy nie wiadomo, czy się kiedyś nie przyda taki podarek! Wzbudza to we mnie wesołość, Gaston jest rozchwytywany na targowisku, wydaje się być ulubieńcem tej części miasta. Oczywiście większość tych przedmiotów trafia do moich niewielkich worków podróżnych, bo nie znajduję argumentów, żeby odmówić gospodarzowi. Później jeszcze tylko podbicie paszportu w komendzie policji (pieczątka ta  bardzo zainteresowała policję na granicy w Senegalu), zapakowanie paru litrów zimnej (15 minut) wody do sakw i w drogę. Nie pomogły prośby Gastona, abym został parę dni, ani urok jego czeskiej, olomouckiej mowy. Jadę.

Żegnaj Tomboctou, celu - nie celu mojej podróży. Pozostało mi na tyle sił i adrenaliny, żeby być może wrócić, przebić się przez piachy i temperaturę końca pory suchej na Saharze. Jest czerwiec, jest gorąco, przepływam promem Niger. Wracam...

Czyżby? Przecież już wiem, że nie ma celu tej podróży - liczy się droga, która jest we mnie i która mnie prowadzi.

Dokąd?

 

Afryka

 

Jest piękny, rześki poranek, maj, wokół mnie łany zbóż. Na młodych, zielonych kłosach srebrzy się rosa. Niebieskie niebo z małymi chmurkami zapowiada wspaniały dzień. I niezwykły.

Dzisiaj przepływam cieśninę: zobaczę Skałę, zobaczę brzegi Afryki!

Jestem już za Sewillą, jadę w kierunku Algeciras, to właśnie stamtąd jest przeprawa na drugą stronę do Ceuty - hiszpańskiego miasta na kontynencie afrykańskim. Trochę żałuję, że nie mogę zobaczyć Sewilli i poczuć jej wspaniałego klimatu, ale Kontynent przyciąga mnie z tak wielką siłą, że już samo to, że spędziłem jeden dzień w Madrycie, gryzie moje sumienie.

Madryt był zresztą zaplanowany, czekali tam na mnie moi przyjaciele, których poznałem na drodze św. Jakuba do Composteli. Ten dzień i wieczór spędzony wśród przyjaciół był mi zresztą bardzo potrzebny po 5-ciu dniach podróży przez rozkwitającą, kwietniową Europę, pełną słońca, ale również burz i niskich temperatur w górach Hiszpanii.

Moją Drogę rozpocząłem... No właśnie: kiedy był początek?

Na początku było Słowo, był Tomek, dr Livingstone vs Stanley, był tajemniczy Czarny Ląd, gdzie wszystko się może zdarzyć. Coś na miarę chłopca, jakim byłem... i jestem.

Tuż przed wyjazdem nie byłem jeszcze zdecydowany, w którą stronę skręcę w okolicach Brna. Może jednak Indie i Księga Dżungli?

Afryka, Sahara, przerażająca pustka, wypalone wnętrzności zwierząt - worki z kośćmi leżące wśród bezmiarów pustyni, żar i pył - popiół rozgrzanego kontynentu.

Jadąc w kierunku Brna nie wiedziałem jeszcze, nie byłem pewien...

Marzenia należy spełniać - skręciłem w prawo.

Opowiadanie o świetnej jakości niemieckich autostrad oraz innych betonowych form zaobserwowanych w kraju między Łabą a Renem zostawiam sobie na inny czas. Francję lubię, tak jak jej wina i sery, lubię również Francuzów, kiedy nie są w pracy. Jedyne na tym odcinku drogi, co utkwiło mi dobrze w pamięci, to wielka ulewa, jaka dopadła mnie 100 km przed Bordeaux i opuściła dopiero na gościnnej, hiszpańskiej ziemi. Powinienem tutaj zaznaczyć, że na następny deszcz czekałem 7 tygodni. Hiszpania, jak to Hiszpania - zimno w górach, gorąco w dolinach, wiatraki, oliwki i takie tam...

Potem prysznic w domu Sanchezów (pierwsza z trzech kąpieli w trakcie podróży), wieczorem wspaniała kolacja pod knajpianym namiotem fundowana przez Sancheza-Ojca, rzewne pożegnania i jestem w Algeciras.

Prom przez cieśninę płynie 40 minut z prędkością 60 km na godzinę. Na horyzoncie wiele statków. Myślę o tym, jakie niesamowite emocje w ciągu wieków przepływały przez ten piękny zakątek - Kartagina, Rzymianie, Maurowie, Kadyks, okno na świat, konkwista, wielkie i ciche pożegnania. Matki, kochanki, rozstania często na zawsze. Ale także powitania, najszczęśliwsze chwile życia.

Skała jest coraz mniejsza, witają mnie góry Afryki. Jaka ona będzie? Czy surowa? Losie mój, życz mi szczęścia. W końcu lepiej zapisać się w pamięci jako ten Wojtek, co - wiesz - nie wrócił z Afryki, niż zrzędliwy staruch, tfu.

No i jestem już w porcie po tamtej stronie, jeszcze pokrętna droga zakamarkami portu, tankowanie taniego paliwa, butelka ginu i tonik lądują w plecaku, jestem na drodze do granicy, do tej prawdziwej - jak mi się wówczas wydawało - Afryki. Ceutę, wspaniałe miasto na nadmorskich wzgórzach, zdążę jeszcze poznać w drodze powrotnej.

Granica... typowa w tych stronach: sporo naganiaczy, najlepszych przyjaciół, którzy zrobią dla ciebie wszystko za darmo. No, prawie. Trochę papierów, godzina i po wszystkim.

Piękne nadmorskie aleje, palmy, bulwary, ale już inaczej. Wiatr goni papiery, gdzieś podziały się drogowskazy, ale ja mam jechać na południe, a to na razie nie jest problemem.

Północne Maroko jest pełne upraw ciągnących się kilometrami. Jest bardziej zielone niż Hiszpania, jestem pod wrażeniem. Jadę w kierunku Casablanki, a właściwie Rabatu, gdzie chcę załatwić wizy na dalszą drogę. Oczywiście dopiero zacząłem się uczyć tutejszych zwyczajów i nie wiedziałem, że na pewne rzeczy potrzebuję znacznie więcej czasu, nie wspominając o cierpliwości. Tak więc w Rabacie nie załatwiłem nic, ponieważ nie miałem ochoty czekać paru dni na załatwienie wiz. Ktoś podzielił się ze mną informacją, że być może wizę do Mauretanii da się załatwić na granicy i uczepiłem się tej nadziei jak rzep koziego ogona.

Jadę na południe Maroka. Krajobraz pomału zmienia się na bardziej pastelowy, jest coraz cieplej, wręcz gorąco (ha, ha). W małym miasteczku załatwiam sprawy internetowe. Mo zostawiłem na zewnątrz z całym szpejem i teraz się trochę martwię, czy ktoś mi nieco nie ulży. Jakże się myliłem. W trakcie podróży nie zginął mi żaden drobiazg, mimo że często zostawiałem osiołka bez opieki.

Małe miejscowości i wioski były całkowicie bezpieczne, obawiałem się tylko, żeby dzieciaki wspinające się na siodełko nie przewróciły motocykla i nie zrobiły sobie krzywdy.

Wpadłem w pewnym momencie na pomysł, żeby stawiać muła w pobliżu zgromadzeń miejscowej starszyzny, czyli mężczyzn zbierających się zazwyczaj w centrum osady i opracowujących strategię i taktykę na następny dzień. To całkowicie zapobiegało niekontrolowanemu buszowaniu dzieciaków. Wystarczył krótki gest w stylu hajhitla, parę ciepłych słów w miejscowym narzeczu Bantu, i maszyna była pod dobrą opieką.

 

a001

 

Dobra, wracamy na trasę - krajobraz zmienił się nie do poznania, jestem jeszcze w Maroku, ale już nie do końca. Istnieje taki skrawek Afryki, zwany Saharą Zachodnią, który po wycofaniu się z niego Portugalczyków zajęło prawem kaduka Maroko, lejąc przy okazji Mauretańczyków, również mających na niego ochotę. Do dzisiaj szczerzą na siebie zęby, a granica między tymi państwami jest jedyna w swoim rodzaju. To pas ziemi szerokości paru kilometrów pełen wraków spalonych samochodów, gdzie drogę znają tylko miejscowi. Przebycie tego odcinka dostarcza niezwykle intensywnych emocji, a jedynymi istotami zadowolonymi z istniejącego stanu rzeczy są zawodowi przeprowadzacze prawie-za-darmo.

Ja wynegocjowałem 5 euro z 20. Ciekawe, czy przepłaciłem? Chłopak gnał przede mną w klapkach po piachu ze 2 km, czy ja zrobiłbym to za 5 euro? Chyba nie.

Sahara Zachodnia rozciąga się wzdłuż Atlantyku na przestrzeni 1 000 km, albo większej. Jest krainą rajskich plaż, co prawda bez palm i knajpek, ale za to z dużą ilością pięknych muszli, potężnymi klifowymi brzegami, gdzie twarde płyty kontynentu często załamują się i tworzą niesamowite formy i fantastyczne kształty. Piasek plaż ma wiele kolorów: od jasnożółtego, przez pomarańczowy do czarnego, wulkanicznego.

Droga krawędzią oceanu jest bardzo prosta i dobrej jakości - zarówno po stronie Maroka jak i Mauretanii. Zadziwiający jest kolor nieba: nad oceanem piękny błękit bez jednej chmurki, nad Saharą natomiast unosi się chmura pyłu, jakby to był drugi brzeg zawieszony ponad głową. To również miejsce, gdzie dość często wieje mocny wiatr: ciężki, pełen wilgoci i soli od morza i gorący, zasypujący drogi od pustyni. Są one niebezpieczne dla motocykla, ponieważ można się pośliznąć na nawianym piasku lub zostać wyrzuconym na pobocze, gdzie szczerzą zęby kamienie. Wysoko na nabrzeżach zdarzają się osady nomadów, którzy nie poddali się jeszcze zarządzeniom i wytycznym, są wolnymi ludźmi pustyni. Spotkałem takiego człowieka przygotowując się do snu w kolibie osłaniającej mnie od wiatru, wysoko nad brzegiem morza. Zjawił się znikąd, wiele kilometrów od ludzkich osad. Później zauważyłem, że śpi w kamiennym domku nad brzegiem oceanu. Co można robić na pustyni nie mając zwierząt ani łodzi? Przyniósł mi rano ciepłą herbatę, wyjątkowo słodką, w małej szklaneczce. Te małe herbatki bardzo pomagają w czasie długich podróży, dają dużo energii, podobnie jak cola, może  nawet bardziej.

Tuż przed moim odjazdem, gdy wróciłem z plaży, pomógł mi zwinąć obóz, poczęstował jeszcze jedną herbatką, oddał pod skrzydła Allacha! Nasze pożegnanie wzruszyło mnie bardzo.

 

 a002

 

Zacząłem uczyć się Afryki, jej mieszkańców, zacząłem dostrzegać surowe piękno niezmierzonych przestrzeni, zacząłem unosić się delikatnie w powietrzu, pomiędzy niebem i piekłem, zaczęła się moja Droga.

Znalazłem również przyjaciela - samego siebie!

 

 

Mauretania

 

Granica mauretańska, jak już wcześniej nadmieniłem, należy do najbardziej niezwykłych, jakie można sobie wyobrazić. Po stronie Maroka normalna procedura: odwiedzanie coraz to nowych okienek, pomagacze, papiery, godzina za godziną. Północno-afrykańska norma. Jakiś drobny konflikt z miejscową bezpieką w sprawie zrobionego zdjęcia, nuda, czas wolno płynie. Natomiast po przebyciu paru minowych pól i jednym niegroźnym upadku - w Mauretanii - Afryka, Afryka, Afryka, w końcu jestem, czuję jej wibracje w każdym calu i miejscu, które odwiedzam. Teraz dopiero widzę, jak bardzo zeuropeizowali się Marokańczycy. Tutaj już rządzi Sahara, słońce i... Mahomet. Panowie celnicy i policja leżą sobie spokojnie w swoich pomieszczeniach, a czas... no właśnie: co to jest czas?

W Ameryce Południowej jest mañana i ona rządzi się własnymi prawami. Coś może się spóźnić 3 dni, coś odjechać parę godzin wcześniej, ale wszystko ma swoje uzasadnienie, na przykład ktoś czeka na komplet pasażerów, ktoś inny już go ma. Czasem Człowiek jest zmęczony, albo po prostu mu się nie chce. Są zasady, które można szybko zrozumieć i zaakceptować.

W Afryce na zrozumienie istoty czasu trzeba dłużej poczekać i działa to zupełnie inaczej. Tutaj czas istnieje w momencie, gdy dzieje się coś, co dotyczy użytkownika czasu, niekoniecznie pojedynczego. Czyli na przykład drobny podarek od białego przybysza (po jaką cholerę on się tu pcha, musi być chyba niespełna rozumu), którego pokochało się od pierwszego wejrzenia i który w tempie ekspresowym zostaje twoim najlepszym przyjacielem, potrafi ruszyć czas z miejsca. Słowa best friend zna cała Afryka, a wyciągnięta pomocna dłoń towarzyszy białemu zawsze.

Taaa, biały ma lepiej, bo dla niego jest czas. Posiadasz ich cenny czas wnosząc po przyjacielsku w ich pomocną, wyciągniętą dłoń niewielką opłatę. Allach jest wielki. Zyskujesz również wielu przyjaciół, tych najlepszych!

Facet w okienku z wizami (hurra) zapytał jak długo chcę przebywać i nie robił problemu z czasem trwania wizy, zapomniał jedynie zaznaczyć w paszporcie, że ma być to wiza wielokrotna. Widać wątpił w to, że będę jeszcze raz chciał odwiedzić ten piękny kraj. Nie wiedziałem o tym, więc nie martwiłem się na zapas, a później już w ogóle. Afryka jest kontynentem wielu możliwości, zrozumiałem to w międzyczasie, i jakieś niepotrzebne martwienie się nie ma sensu, bo i tak nie wiadomo, co się zdarzy jutro.

Dostałem wizę jednokrotnego wjazdu na miesiąc i ubezpieczenie moto za 20 euro, ale tylko na 2 dni, o czym również nie wiedziałem i chwała Allachowi. Tu zdobyłem następne doświadczenie dotyczące paliwa - tankuj ile się da, gdzie się da - tanio! Na 500-kilometrowym odcinku do stolicy Mauretanii są, owszem, stacje benzynowe, ale prywatne. Znaczy beczułki, buteleczki oraz inne pojemniki w cenach promocyjnych - dla białych szczególnie promocyjnych. Są one tylko w pobliżu granicy i tuż przed Noukachott, reszta to pustynia, 500 km piachu i pięknych plaż.

I na tym odcinku rozpalonej, wibrującej rozgrzanym powietrzem drogi spotykam jak zjawę inny motocykl. Facet wraca z Dakaru z chorą żoną. Kobieta nie ściąga nawet kasku, czuje się fatalnie. Ma nadzieję, że jeszcze dzisiaj dotrze do Maroka i w jakiś nieco lepszych warunkach podleczy zdrowie. Martin jest Czechem i testuje dla BMW motocykle. Pochwala mój wybór opon (czeskie), wymieniamy się informacjami, daje mi namiary na dobry hotel w Noukachott i lecimy, każdy w swoim kierunku. W mieście jestem już po zmierzchu, dni skracają się dość szybko - jadę na południe, niedługo zrówna się dzień z nocą. Mijałem dzisiaj zwrotnik raka i położyłem na piramidce kamyczków mój własny. Czy będę wracał tą drogą? Czy będę miał szczęście? Szczęście to następna sprawa, którą trzeba mieć w Afryce, chyba najważniejsza. Wystarczy drobiazg, aby zakończyć podróż. Coś z silnikiem, zniszczone na dziurze koło. Problemy ze zdrowiem. I koniec. Nie można liczyć na serwis, części mogą być za parę tygodni, pod warunkiem, że jesteś w dużym mieście. Tu nikt nie używa dużych motocykli, nie ma do nich części, opon. Pospawasz jedynie stal, z aluminium jest kłopot. Elektronika nie wytrzymuje temperatury, zapylenia, wstrząsów. Szczególnie ta nowej generacji. Tutaj najbardziej niezawodne pojazdy to ciężarówki z lat 60. z napędem na wszystkie koła, stare land rovery z powojennej serii, terenowe toyoty typu taxi-bush, stare corolle, czasem rozpadające się renault 4. Motocykli enduro używa wojsko i straż graniczna, ale są one znacznie mniejsze i nic z nich raczej nie pasuje do dromaderów, którymi europejczycy wybierają się do Afryki.

Noukachott nocą jest jak labirynt w cyrku. Szukam nieszczęsnego hostelu podanego mi przez Martina, mam przecież wizytówkę, muszę trafić! Ruch w tym mieście to pełny odlot, każdy jedzie jak chce. Tzn. niezupełnie, ale ja to tak odczuwam, zmęczony, spragniony, wciąż wyjeżdżam poza zabudowania, pakuję się w dzielnice grozy, grzęznę we wszechobecnym piachu. Trwa to długo, może parę godzin, nie wiem, czas afrykański jest inny. W końcu znajduję inny hostel, prowadzony przez sympatycznego Francuza. Herbatka, jedzonko, PRYSZNIC, spać. Jutro szukam Ambasad.

Ambasady, ambasadorzy, jak ja nienawidzę tych nazw! Pierwszą ambasadę - Mali, znajduję po paru godzinach krążenia po mieście. Jazda w zatkanym Noukachott to nie lada zabawa. Gdy już poznałem zasady obowiązujące w ruchu bez zasad, była to dla mnie duża przyjemność. Zwierzęta mają zawsze pierwszeństwo, potem duże ciężarówki, samochody terenowe, potem te z donośnym klaksonem. Piździki, mopedy, motorynki i inne moto, m.in. ja, musieliśmy działać przez zaskoczenie, ale też mieliśmy przywilej uczestniczenia w ruchu pieszym. Czyli zawsze miałem zielone światło (czy było ono czy nie).

Było już koło południa gdy dotarłem do ambasady Mali i za godzinkę miałem wbitą wizę. Następnej ambasady szukałem godzinę z hakiem, po czym okazało się, że była za rogiem. Tam już nie poszło tak dobrze. Miła pani o rubensowskich kształtach, pięknie, kolorowo ubrana, poinformowała mnie, że pan ambasador udał się już na spoczynek i jeżeli złożę wniosek w poniedziałek (był czwartek), to wizę być może otrzymam w środę po południu. Po wielu uniżonych uśmiechach, tudzież dość rozwiniętym w formie wdzięczeniu się ustaliliśmy, że może da się do wtorku. Czyli prawie tydzień w tym cyrku na kółkach, a tu Droga woła. Wytrzymałem 2 dni. Pewna młoda Francuzka podróżująca z rówieśnikami starym renault przypomniała sobie, że gdzieś na granicy kupiła wizę, nie mogła sobie tylko przypomnieć na której. Po wypiciu paru szklanek z mojego zapasu gin plus tonic była już pewna, że to było na granicy z Senegalem.

Następnego dnia byłem już w drodze. Początkowo nie tej, co trzeba, bo gdzieś na północny-wschód, ale potem już we właściwym kierunku. Jechałem dokładnie na wschód.

Jeśli kiedyś myślałem, że jest gorąco i już bardziej być nie może, to myliłem się, jakże bardzo się myliłem. Atlantyk dość mocno schładzał nabrzeże Sahary, a wieczorem, po zmroku robiło się wręcz komfortowo. Wjeżdżałem teraz w strefę cienia, w krainę nieba, gdzie miejsce słońca zajęła olbrzymia pomarańcza, a w miejscu błękitu zawisła piaskowa chmura. Warstwa pyłu nie pozwalała ciepłu uciekać w przestworza i dlatego mogłem nazywać się szczęściarzem, gdy temperatura nad ranem spadała do 30ºC. Zwykle nim nie byłem. Droga też pogarszała się z każdą setką kilometrów: prócz nawianego piasku zaczęły nękać mnie olbrzymie dziury w jezdni, całkowicie niewidoczne w świetle rozproszonym przez pył. Były to okolice częściowo zamieszkałe przez koczowników, których zwierzyna często padała ofiarą wielkich ciężarówek.

Rozdęte zwłoki krów, wielbłądów, kóz, osiołków na poboczu drogi były częstym widokiem. Smród, jaki temu towarzyszył, wywracał mi flaki.

Tutaj Sahara pokazywała swoje inne oblicze. Ciekawe, co mi jeszcze pokaże i czego mnie nauczy? Trzeba było również bardzo uważać na rozbrykane kozy. Inne zwierzaki były nieco mniej ruchliwe, ale również stanowiły zagrożenie. Pamiętam scenę, jak jeden osiołek gonił drugiego i szczypał go w biegu w tyłek, a ten biedak z wystraszoną miną o mało co mnie nie staranował. Wielbłądy pakowały się na drogę z dużym dostojeństwem, ignorując zupełnie takiego malucha jak ja.

 

a003

 

Co ciekawe, pozostawione na poboczu zwłoki zwierząt były tylko w krajach, gdzie żyją nomadzi. Przyzwyczajeni do ciągłych zmian, przemieszczający się bezustannie, po prostu nie dbają o zdechłą zwierzynę. Plemiona Bantu - zamieszkujące obszary bardziej na południe, nad Nigrem - czyszczą okolice swoich wiosek ze zdechłej zwierzyny, poza tym budują zagrody w pobliżu swoich domostw. Widziałem w okolicach Gao jak pewien ojciec z synem stali nad padniętym osiołkiem i w zamyśleniu drapali się w identyczny sposób po głowie. W pobliżu stał wózek przygotowany do transportu zwierzaka.

W rezultacie postępującej dewastacji dróg podjąłem decyzję, że do Tomboctou pojadę inną, okrężną drogą, przez Bamako i Mopti. Bałem się, że ugrzęznę gdzieś w piachu na amen. Było to prawie 1 000 km dalej, musiałem zrobić wielkie koło i dojechać do miasta od południa, a nie zachodu. Skręciłem więc na południe w kierunku granicy z Mali.

Droga na południe zrobiła się całkiem fajna, dziur nagle ubyło, ludzi też. Miałem przed sobą kawał drogi bez stacji benzynowych. Pieniędzy nie mogłem wymienić, bo banki jak zwykle zamknięte. W ostatnim miasteczku po mauretańskiej stronie kupiłem u handlarza trochę kasy po paskudnym kursie, nie chciał się targować, bo wiedział, że ma monopol, ale paliwa już nie znalazłem. Powinno starczyć do pierwszego miasta w Mali. Jadę.

Piękną drogę na południe zakłócił mi pewien incydent - w pewnym momencie wyprzedził mnie stary peugeot i facet zaczął machać, żebym się zatrzymał.

No - mówię sobie - nie bardzo, wokół pustynia, żywej duszy, jadę dalej. On jednak uparcie macha i pokazuje mi jakąś karteczkę. W końcu założył czapkę, taką wojskową z daszkiem. Okazał się celnikiem, czy też policjantem, który wyszedł gdzieś na chwilę z budki, ale dostrzegłszy mnie - sumiennie gonił. Dziwny facet, wbił pieczątkę i nawet nie poprosił o bakszysz. Dziwny!

Teraz dopiero do mnie dotarło - jestem w Mali, kraju uśmiechu i pięknych pieśni.

 

Mali

 

Jeśli wcześniej myślałem, że moje problemy z wymianą pieniędzy i paliwem się skończą, to byłem w dużym błędzie. Jeśli chcesz coś załatwić w tych stronach, masz na to 3 dni. Czasem mniej, bo trzeba czekać. Piątek w krajach muzułmańskich jest świętem, sobota normalnie wolna, a niedziela też, chociaż nie wiem dlaczego. Może zostało tak z czasów kolonialnych. W sumie urzędnicy są chyba z tego zadowoleni. Gdyby było inaczej, pewnie by strajkowali, zresztą niewiele załatwia się tutaj w urzędach, tylko ja miałem takiego pecha. Miasteczko za granicą: banki zamknięte, niedziela. Koniki robią sobie ze mnie jaja z ceną, a ja mam tylko całe 100 euro. Chrzanię to, jadę dalej, jeszcze mam trochę paliwa, następne miasteczko za 150 km, może dojadę.

Następny dzień - poniedziałek - co za ulga. Bank jednak nie wymienia kasy. 150 km z powrotem lub Bamako: 700 km. W końcu urzędnik z banku kupił moje euro po przyzwoitym kursie (oczywiście musiał przy tym zarobić).

Stacja benzynowa na korbkę: coś tam trybi, przeskakuje, weszło 22 litry, mówię, że ten bak tyle nie pomieści, cena za paliwo też wysoka. Pytałem wcześniej o nią w sklepie, ta jest wyższa. Wkurzyłem się strasznie - za dużo tych kombinacji. Dałem mu kasę według moich obliczeń, no i trochę na niego nakrzyczałem po polsku, użyłem słów uznanych powszechnie za obraźliwe. Facet musiał się wystraszyć wyrazu mojej zarośniętej twarzy i polskiej mowy, chociaż pewnie nie zrozumiał, co mówię o jego matce. Dał spokój, wziął kasę i poszedł. Potem dowiedziałem się, że cena była właściwa, a facet w sklepie chyba nie wiedział dokładnie jaka, chciał tylko pomóc, ale te 22 litry to była przesada.

 

Zatrzymuję się na noc jak zwykle pod drzewem. Jutro chcę przejechać Bamako, a wiem już, że nie będzie to takie proste. Najgorszy jest brak jakichkolwiek drogowskazów. Wiem, że będzie ciężko i chcę się porządnie wyspać, o ile pozwoli mi na to temperatura. Pod drzewami jest zazwyczaj sporo odchodów zwierząt, które odwiedziły to miejsce wcześniej, oraz wszelkie kolczaste badziewie spadające z drzewa lub przywiane przez wiatr. Są też duże mrówki, bardzo, bardzo duże. Mają niby swoją robotę, ale nigdy nie wiadomo!

W korzeniach mieszkają spore, czarne skorpiony wielkości małego raka. Trzeba sprawdzić, czy nie zrobimy mu krzywdy, nie zatkamy nory, nie wkurzymy go jakoś. To nasz towarzysz, należy okazać mu szacunek, szczególnie, że boi się nas bardziej niż my jego.

Zsiadam z osiołka, stawiam go ostrożnie na 2 nogi, rozbieram kask, zbroję, długo piję wodę o temperaturze ciepłej herbaty. Teraz mogę znaleźć miejsce pod namiot. Widzę przechodzącego chłopca, pewnie gdzieś w okolicy jest wioska. Jeśli tak, niedługo będę miał tutaj gości. Najpierw zwiad - chłopaki sprawdzą, co to za jeden, potem przyjdą kobiety: obejrzeć dziwaka, pośmiać się, następnie znowu dzieciaki w większej liczbie, dokładnie spenetrować okolicę namiotu, przymierzyć kask, rękawiczki, spróbować jedzenia, napić się herbaty. Odejdą po zasunięciu zamka namiotu.

Miejsce pod namiot musi być chłodne, sprawdzam to dłonią. Tam, gdzie ostatnio był cień, ziemia jest chłodniejsza. Szukam ewentualnej trasy mrówek przy korzeniu: czy nie ma norki po mojej stronie, wyrzucam zeschnięte odchody, czyszczę teren z igieł akacji i małych, strasznie ostrych rzepów. Rozbijam namiot.

Teraz czas na kolację, będzie to pewnie sałatka z warzyw, które udało mi się kupić gdzieś na trasie, w pobliżu większego miasta - tam jest większy wybór. Pomidory, cebula, ogórki, papryka, połówka małej pepperoni - drobno siekana, cukinia (czy coś takiego), oliwki (jeszcze z Maroka). Do tego wciskam sok z cytryny, sos winegret, trochę pieprzu: gotowe. To moje główne danie w czasie podróży. Podczas jazdy wypijam 2-litrową coca colę plus dwie 2-litrowe butelki wody, zazwyczaj ze studni na Saharze. Woda jest bardzo smaczna i zimna, ale tylko przez 15 minut, potem przyjmuje temperaturę otoczenia, a nawet wyższą. Czasem uda mi się kupić parę bananów, bułkę oraz bardzo słodkie owoce, których jest w tej chwili mnóstwo na przydrożnych targowiskach. Trochę mdłe, ale dają sporo energii. Nie sikam już od dawna, rolę nerek przejęła skóra. Wszystko wróci do normy w Maroku. Po zjedzeniu sałatki (dzieciaki próbują jej, ale mówią, że to świństwo) następuje rytuał parzenia herbaty. Wiozę ze sobą 2 duże paczki z Polski i mam nadzieję, że starczy mi do końca.

Jest coś, co każe mi parzyć herbatę zawsze o tej samej porze: rano i wieczorem. To czas na psychiczne odprężenie, tak bardzo potrzebne mi po ciężkim dniu - trudnej, choć wspaniałej Drodze - i rano, kiedy z nadzieją myślę o nadchodzącym czasie.

Z zasadnością i głębią rytuału zgadzamy się nawet z moim towarzyszem podróży, którego czas przedstawić. Nazwałem go alter ego, czyli w skrócie - Egon. O wiele rzeczy się ze mną wykłóca, jest czasem nie do wytrzymania. Chcę jechać dalej, a on nie, mówi, że  trzeba sprawdzić, czy nie dostaniemy tu zimnej coli. Przecież widzę, że nie mają prądu. Stale coś mu się nie podoba: że drzewa nie mają gęstych liści i upieczemy się żywcem, chce jechać dalej. Najgorsze jest to, że nie szanuje zapasów. Są problemy z zaopatrzeniem, a on ładuje do gara za dużo pomidorów, innym razem zeżarł mi do piwa (ciepłego) cały zapas oliwek, bo miał ochotę. W sumie jednak się lubimy, gadamy całymi godzinami, śpiewamy piosenki o ułanach, śmiejemy się z siebie wzajemnie. Jest moim przyjacielem. Jedynym, jakiego mam!

Rano żegnam moich kumpli-z-wojska, dzieciaki stoją przede mną w silnej grupie: brudne, usmarkane, ale uśmiechnięte. Jeden z nich poleciał po wodę do wioski z moim workiem, długo nie wraca, już się niepokoję, ale jest. Chyba było daleko. Dostał monetę, nie wiem ile to było, ale chłopak był szczęśliwy. Odjeżdżam. Jeszcze tu wrócę.

Przede mną Bamako: miasto kolos, którego nie da się ominąć. Wszystkie drogowskazy pozrywał w nim wiatr, 100 lat temu. Wjeżdżam od północy i kieruję się na wschód, muszę przejechać Niger w kierunku Mopti. Prowadzi mnie mój niezłomny garmin. Powiedziałem mu: lecimy, bracie, na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja, a on na to według rozkazu, herr oberleutnant, no i lecimy. Kiedy jestem już na moście, wiem, że wygrałem tą batalię, jestem już blisko celu, jakieś 1 000 km, może więcej? Allach mnie prowadzi, wspominam nomada na urwistym brzegu Sahary. Było w nim coś z proroka, a jego słowa miały wielką moc. Prowadź mnie, ty znasz pustynię.

Wpadam jeszcze na chwilę do sklepu, typu Pewex, z uzbrojoną ochroną. Pilnują mojego wielbłąda, za co dostaną ode mnie puszkę coli, właściwie to pół, na spółkę.

Sklep jak nasze delikatesy, nawet działa klimatyzacja. Można kupić dużo dobrych rzeczy: warzywa, piwo (oliwki), no i gorzałka jest. Odnawiam zapas ginu (ostatnią flaszkę opróżniłem w Noukachott) no i tonik oczywiście (na malarię). Jeszcze nie wiem o tym, że butelkę ginu będę targał wiele tysięcy kilometrów, by opróżnić ją nocą na granicy mauretańsko-marokańskiej, na polu minowym, w towarzystwie akcji humanitarnej. Ale to później. Teraz cieszę się, że mam chłodny (20ºC) alkohol i zaopatrzenie na wiele dni. Trudno mi domknąć torby, ale co tam, jestem szczęśliwy. W sklepie przy kasach słyszę słodko szeleszczącą mowę: to rozmawiają ze sobą kasjerki, po rosyjsku. Bardzo miłe dziewczyny. Zrobiły dość kiepski interes hurtem wychodząc za mąż za chłopaków z Mali, żeby się urwać z jakiegoś grajdołka w Rosji. Pytam je wprost - nie są szczęśliwe. Pytają mnie o Europę, mają łzy w oczach - niech Bóg je wspomoże. Obiecałem, że przy powrocie odwiedzę je, ale Afryka poprowadziła mnie wówczas inną drogą. Zabłądziłem, minęły mnie również knedliczki maminki Gastona, no i nie załatwiłem wizy do Senegalu, ale o tym później.

Jadę drogą transsaharyjską prowadzącą w poprzek kontynentu: z Dakaru poprzez Mali, Niger, Czad, Sudan. Gdyby ktoś pomyślał, że taka trasa musi być dobrze utrzymana...

Zaczynają się dziury i droga coraz bardziej zniszczona. Za Mopti już całkiem nieciekawie. Dość dużo jest tutaj wiosek, ludzie bardzo sympatyczni i weseli, bezpośredni. Zupełnie inny świat. Choć ich państwową religią jest islam, to jest to tylko przykrywka nad starymi wierzeniami. Czarne twarze są zazwyczaj uśmiechnięte, kobiety pięknie ubrane w kolorowe suknie, nawet do pracy.

Handel odbywa się we wioskach z reguły przy drodze. W miasteczkach często można kupić pomidory, zazwyczaj jest cebula, jakieś bulwy i inne afrykańskie specjały. Mięsa nie jem, bo można połamać zęby, poza tym jest spalone z wierzchu. W tych okolicach są również wędzone ryby z Nigru, ale mają gorzki smak - pewnie to wina drewna używanego do ich wędzenia. Tak więc pozostaję przy swoich sałatkach z warzyw, czasem kupię coś w rodzaju ciabaty i sardynki senegalskie, jedyne konserwy, które tu spotykam. Pieczywo trzeba zjeść od razu albo dokładnie zawinąć w folię, inaczej można nim po pół godzinie wbijać gwoździe. W sumie żarcie jest w porządku, nie ma tej całej chemii, którą nas raczą nasi producenci, a do flory bakteryjnej mój organizm już się przyzwyczaił.

Jedyna chemia, jaką się raczę, to coca cola, mój nieodłączny kompan w czasie podróży. Pilnuje porządku w żołądku, dostarcza energii, wody, no i rozpuszcza kamień nazębny wraz ze szkliwem. Cola (oczywiście zimna) jest też jedyną rzeczą, o której marzę w trakcie jazdy. Widok kabli ponad zabudowaniami wzbudza we mnie nieodpartą chęć przetrzepania okolicy w nadziei znalezienia jakiejś lodówki z tym boskim napojem, który miałby temperaturę poniżej 20ºC. Czasem to się zdarza i wtedy zapominam o wszystkim: piję, piję, piję, świat staje się piękny, niebo błękitne, a Sahara zielona. Kiedyś zauważyłem lodówkę wystawioną na zewnątrz przy miejscowym sklepiku, więc zaparkowałem moto i poszedłem przeszukać jej wnętrze. Były 4 puszki. Po 3-ch ktoś dyskretnie zapytał, czy nie mógłbym przesunąć sprzętu - był już spory korek.

Tereny nad Nigrem są dość mocno zaludnione, wioski zdarzają się już co parędziesiąt kilometrów. Mieszkańcy budują z brunatno-pomarańczowej gliny mur wokół wioski, a raczej wokół sporej rodziny. Wewnątrz jest parę zabudowań z cegły wypalanej na słońcu. Widziałem fabrykę cegieł. To ogromna dziura w ziemi, na dnie której jest parę kałuż. I tu właśnie toczy się prawdziwe wioskowe życie: ktoś pracuje, dzieci taplają się w sadzawkach, kobiety i mężczyźni w małych grupkach o czymś rozmawiają. Myślę, że woda i chłód mokrej gliny powodują koncentrację życia w tak mało atrakcyjnym miejscu.

Woda jest tutaj najważniejsza, nie może jej zabraknąć. Bez niej nie ma życia. Jest studnia, rozkwita życie. Ludzie zbierają się przy studni, żartują, śmieją się, wymieniają informacje. Woda wzbudza pozytywne emocje. Wyciągnięta z głębokich czeluści jest chłodna i bardzo smaczna, nie ma w niej też żyjątek, które tak szybko potrafią obezwładnić układ pokarmowy.

Najprzyjemniejsze chwile przeżywałem właśnie zaopatrując się w wodę z saharyjskich studni - jak bym czerpał ze studni żywota wodę wiecznego życia. W takim miejscu zawsze jest gromada dzieciaków, bo coś się dzieje, są kobiety: plotkujące, wybuchające co chwila śmiechem, jestem i ja, śmieszny brodaty cudak w wielkich butach i rękawiczkach. Dostarczam im tematu do śmiechu -kobiety długo jeszcze będą oceniać moje walory, a dzieci domniemywać, do czego służą wszystkie posiadane przeze mnie dziwne przedmioty.

 

a004

 

 

Tomboctou

 

Każdy dzień zbliża mnie do celu podróży. Jedyna rzecz, jaka mnie niepokoi, to droga dojazdowa do miasta. Z tego, co już wiem, to nie wybrałem sobie najlepszego czasu na wycieczkę. Jest koniec pory suchej, wszyscy zapomnieli tu już o deszczu, a piaszczyste drogi są rozjeżdżone przez wielkie ciężarówki. Wyglądają one trochę jak szlak zrywki drewna w górach Europy.

Piasek ma tutaj tak wiele postaci, że długo trzeba się uczyć, który rodzaj pozwoli ci przejechać spokojnie: jest gruby, stabilny i ma niezłą przyczepność, a który jest jak pył zawieszony nad głową: jak mąka, trzeba przez niego przejechać z maksymalną prędkością, nie ma też żadnej przyczepności. Pomiędzy nimi jest wiele innych typów i tu cały problem. Często bywa tak, że wiele rodzajów piasku następuje po sobie, a między nimi jest skała. Taka właśnie jest droga do Tomboctou.

 

a005

 

Zastanawiam się, czy gdybym wiedział, co mnie czeka na tym szlaku, zdecydowałbym się na dotarcie do miasta? Myślę że tak, ale zupełnie inaczej  rozłożyłbym siły.

To, co zdarzyło się na tej drodze, określiłbym jako próbę samobójstwa połączoną z próbą zabójstwa mojego wiernego rumaka. Pierwsze kilka kilometrów: piękna, ciemnopomarańczowa droga, po prawej stronie masywy skalne, za którymi jest rezerwat słoni. Trochę telepie, wjechałem na tak zwaną tarkę. Jeszcze nie wiedziałem, co to jest afrykańska tarka. Jest coraz gorzej i gorzej, garby tarki coraz wyższe, z większymi odstępami. Zupełnie sobie nie radzę, kafar to przy niej sama przyjemność. Wolno się nie da - jakbym jechał po potiomkinowskich schodach, szybciej - rozwala mi motocykl i żołądek. Zdesperowany dodaję gazu i... 70 km na godzinę i jest ok. Lecę po górkach garbów, ależ jestem z siebie dumny! Niedługo.

Zaczynają się koleiny, w których grzęzną nawet wielkie ciężarówki z napędem na wszystkie koła. Próbuję omijać je bokiem - porażka, dużo skał, bardzo niestabilny, sypki piach. Mam jeszcze jakieś 150 km do celu. Zamieniam się w maszynę zatankowaną adrenaliną po uszy. Pierwszy bieg, drugi bieg, hamowanie, chwila zastanowienia - znowu w koleinę: pełny gaz, wyrzuca mnie w górę tam, gdzie zaczyna się skała, w locie widzę, że następna koleina jest pod kątem do poprzedniej, mam jakieś 7 metrów, by zmienić ustawienie motocykla, wpadam w nią trochę nierówno, ale odzyskuję równowagę, obijam się pomiędzy jej krawędziami, szeroko rozstawione nogi co chwila walczą o utrzymanie równowagi. I tak kilometr za kilometrem. Myślę sobie, że nie może być już gorzej. Afryka pokazała mi, że może.

To był bardzo gorący dzień, temperatura przekraczała 50ºC, tak naprawdę niewiele pamiętam z tego czasu: koleina za koleiną, setki kolein, żółty piach - mąka, czerwony - twardy, piaskowy - norma, biały kolor - skała, ale czasem piach, bardziej grząski niż czerwony. Każda wywrotka to pół godziny przerwy. Demontaż bagażu, stawianie moto, montaż bagażu, właściwie odpoczynek - psychiczny.

Mam jeszcze 36 km do miasta, ale zachodzi już słońce, jestem też bardzo wyczerpany. Znajduję w miarę płaską skalną połać, gdzie rozkładam karimatę, śpiwór, jeszcze tylko herbatka i... mijają mnie Tuaregowie na wielbłądach. Jest ich dwóch. Pięknie wyglądają o zmierzchu. Nie mam siły sięgnąć po aparat. Może wówczas zepsułbym tę chwilę? Pozostała w mojej pamięci.

Rano herbatka, łyk coli i w drogę. Po paru kilometrach spotykam na wzgórzu człowieka na rowerze. Jest Francuzem, pcha rower od paru dni. Ma nadzieję, że dziś dotrze do miasta. Jestem pod wrażeniem wyglądu i stanu jego ubrania - jest to melanż wszystkich kolorów pustyni nałożonych na materiał grubą warstwą. Ciekawe to było spotkanie, coś w stylu Livingstona ze Stanleyem. Stoi sobie na wzgórzu dwóch dżentelmenów i rozmawia o pogodzie. Są zgodni, że dziś powinno być trochę chłodniej, przynajmniej do południa. Pytam, czy czegoś nie potrzebuje, podaję dłoń, życzę dobrej przygody i w drogę. Ja nieco szybciej.

Za nieco ponad godzinę docieram do przeprawy przez Niger, za  następną jestem w mieście.

Tu kończy się moja trasa: w mieście na pustyni, żyjącym z pustyni, mieście o tysiącletniej tradycji. Miasto ludzi pustyni - Tuaregów: niepokornych, nie poddających się żadnej władzy, nie uznających granic, nakazów. Co pewien czas chwytają za broń w momencie, gdy armia któregoś z saharyjskich państw próbuje ich przegnać z terenów, które zajęli. Bywa tak w czasach wielkiej suszy, gdy - żeby przeżyć - muszą przemieszczać się ze stadami na terytoria plemion osiadłych, co powoduje konflikty. Jeden z nich właśnie niedawno się zakończył, o czym opowiadał mi mój nowy znajomy Gaston. Po prostu się dogadali, jak zwykle.

Dojazd do Tomboctou bardzo mnie wyczerpał, lecz czułem, że jeszcze jestem w stanie trochę powalczyć, dlatego mimo usilnych nalegań Gastona, dość szybko ruszyłem z powrotem. Dziś tego żałuję, ale wówczas myślałem tylko o tym, żeby mieć to już za sobą. Myślałem, że jak zostanę tu parę dni, to nie starczy mi odwagi na zmierzenie się z tą trasą ponownie. Gaston proponował mi wyprawę na pustynię, w końcu jako inspektor policji miał takie możliwości. Myślę o tym często i być może kiedyś u boku przyjaciela Gastona poszukam jeszcze szczęścia na Saharze. Serdecznie mnie do tego namawiał.

Przed odjazdem Gaston zamówił dla mnie u swojej mamy w Bamako knedliczki wraz z miejscem na wypoczynek, ale moja Droga wybrała inną opcję. Myślę, że wiele straciłem.

Dzień ten skończył się dla mnie szczęśliwie i oprócz paru niegroźnych upadków nic złego się nie zdarzyło. Byłem już na tyle doświadczony, że droga mijała mi szybciej. Dokładnie o zachodzie słońca dojechałem do miasteczka. Miałem jeszcze tyle szczęścia, że znalazłem zimną colę. Siedziałem przy afrykańskiej drodze patrząc na gasnące szczyty masywu skalnego przy szlaku do Tomboctou, pijąc zimną coca colę puszka po puszce. Musiałem jeszcze gdzieś znaleźć swoje drzewo na nocleg, ale i tak byłem już spóźniony, więc pośpiech nie był konieczny. Wokół trwała fiesta: paliły się kolorowe lampki. Wystrojone dziewczyny zaczepiały chłopaków, ktoś chciał kupić mój motor, rzęziło jakieś radio, było pięknie, byłem szczęśliwy.

- Drogo, dokąd mnie teraz zaprowadzisz? Przecież wiesz, że już nie mam celu.

- Nie drocz się ze mną, mój Drogi, wiesz równie dobrze jak ja, że to ja jestem twoim celem. Poprowadzę Cię - jak dotąd - ponad szosą, tuż pod niebem, a Ty mi tylko śpiewaj - odpowiedziała.

Tego dnia złapałem gumę, ale dowiem się o tym dopiero rano.

 

Droga do Dakaru

 

Wjechałem na kolec akacji, bo musiałem to w końcu zrobić. Wszystko jest tutaj kolczaste, ale to, co potrafi akacja, to jest dopiero wyczyn. 15 centymetrów? Czemu nie? Żadna opona się temu nie oprze. Wielkie opony ciężarówek przebite na wylot to zwyczajny widok, więc musiałem i ja zaliczyć gumę. Zazwyczaj dość dokładnie sprawdzałem drogę dojazdu pod moje drzewo i sprawnie omijałem kolce, tym razem było już zupełnie ciemno, tak że nawet nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem. Noc o tej porze roku na Saharze jest wyjątkowo ciemna ze względu na pył zawieszony w powietrzu i widok nieba nijak się ma do jasnych nocy w górach Boliwii. Jest ciemno jak w dupie i może dobrze, bo przynajmniej nie widziałem w nocy oczu zwierząt, które wydawały dziwne odgłosy. Były to chyba hieny oraz jakieś nocne ptaki. Nie wiem, bo było ciemno i bardzo dobrze!

Hieny to nie był mój problem przy zasypianiu, miałem swój wielki nóż i gaz pieprzowy i chciałbym zobaczyć takie, co by ze mną zadarły. Prawdziwym problemem była temperatura, która spadała bardzo powoli, czasem jeszcze o godzinie 3-ciej nad ranem było powyżej 34ºC, a ta temperatura była dla mnie granicą snu. Budziłem się wówczas niewyspany. Nie mogłem spać dłużej, bo do około godziny 12-tej temperatura była jeszcze znośna. Można powiedzieć, że było rześko tak do 40ºC, później, no, było już gorzej. Spotykani ludzie mieli mnie chyba za wariata, bo po 12-tej zamierało życie: wszystko, co żyło, szukało odrobiny cienia. Nie było morderstw, wypadków, gwałtów, czas zatrzymywał się w miejscu, wszystko stawało. Prócz idioty na motocyklu...

W tym czasie zauważyłem, że zaczyna pękać bieżnik mojej tylnej opony wokół kostek. Trochę mnie to zmartwiło, bo miałem jeszcze ponad 10 000 km do domu, a najbliższy serwis, w którym można by się było spodziewać opon pasujących na moje felgi, był - jak podejrzewałem - w Hiszpanii. Prawdopodobnie nadwyrężyłem bieżnik w drodze do Tomboctou.

Obiecałem sobie kontrolować to zjawisko. Szczęśliwie w późniejszym czasie nie działo się nic złego.

W ogóle mój osiołek, dromader, muł, wierzchowiec (określałem go czasem również mniej przyzwoicie) był nad wyraz mało dokuczliwy. Jeśli pominąć zjawisko obolałej dupy ( ;) Elwood), był to całkiem przyzwoity towarzysz podróży. Myślę, że przed strojeniem fochów powstrzymywała go wizja oddania w czarne ręce miejscowych mechaników, którą go postraszyłem przed wyjazdem. Łykał trochę oleju, jak to u singla bywa, ale z umiarem i w dobrym stylu.

Zaczynam powrót dobrze znanym mi szlakiem w kierunku południowo-zachodnim. Miałem, prawdę mówiąc, ochotę odwiedzić jeszcze Niger i być może Czad, ale zdałem sobie sprawę, że najbardziej ciekawe zakątki tych krajów są raczej poza moimi i mojego osiołka możliwościami. Dojechałem więc do Gao, najdalej wysuniętego na wschód zakątka Mali, a stamtąd trasą prowadzącą przez Mopti i Bamako do Dakaru.

Był jeszcze jeden niezwykle ważny powód, dla którego jechałem w tym kierunku - zatęskniłem za Oceanem, za jego błękitnym niebem, wilgocią, nadzieją na chłodny i wilgotny poranek. Ta tęsknota gnała mnie z takim impetem, że niepomny doświadczeń zlekceważyłem sobie przygotowanie do przejazdu przez dżunglę zwaną Bamako. Jest to miasto rozciągające się na wielkiej przestrzeni, nie oznakowane, tym samym trudne do pokonania. Pytanie przechodniów niewiele daje, bo są w stanie wskazać tylko krótki odcinek drogi. Grzęzłem więc dość często w miejscach bez możliwości dalszego przejazdu, pakowałem się w targowiska, w końcu po paru godzinach, przy pomocy GPS, udało mi się wyjechać z miasta.

Niestety zostawiłem za sobą nie zjedzone knedliczki i - co gorsze - nie załatwiłem wizy do Senegalu, co sprawiło mi później pewien kłopot.

Na nocleg wybrałem sobie dobrze znane mi z podróży na wschód drzewo, czekali też tam na mnie kumple-z-wojska - wioskowe dzieciaki, które znały już gruntownie mój dobytek, więc nie musiałem im wszystkiego na nowo tłumaczyć. Przystąpiliśmy zatem od razu do dzieła: zjedliśmy kolację. Co prawda żurek Amino nie smakował im szczególnie, ale kisiel i cola dostarczyły wielu pozytywnych wrażeń. Jakiś czas później, wracając z pracy, wpadły na słowo kobiety z siekierami na głowach  (tak, tak, noszą one na głowach wszystko, również siekiery) handlujące w przydrożnych szałasach drewnem na opał. Jedna z nich zapytała, czy nie mam czasem podkoszulki na zbyciu i że odwiedzi mnie jeszcze ewentualnie w tej sprawie później, ale pewnie nie chciało jej się tak daleko chodzić po nocy.  Może też zapach unoszący się w pobliżu mojej sadyby nie zachęcił jej specjalnie.

 W tym czasie zaczął również dawać oznaki życia mój aparat fotograficzny, który już w okolicach Mauretanii zaniemógł na chorobę zwaną wysoka temperatura. Żeby zrobić zdjęcie musiałem go 10 minut włączać i wyłączać, resetować oraz działać różnymi podstępnymi metodami. Czasem się udawało, zazwyczaj jednak nie.

Zrobiłem więc parę fotek, co strasznie cieszyło dzieciaki i urocze damy. Potem herbatka i spać.

 

a006

 

Droga do Dakaru wiedzie przez sawannę, która w tym okresie jest szara i bezlistna. Zielenią się nieliczne drzewa akacjowe, ale jakoś tak nieśmiało. Część korony drzewa jest zielona, reszta czeka na swój czas. Olbrzymie baobaby mają bardzo mało liści, natomiast ich owoce są wyjątkowo smaczne. Są to małe, zielono-czerwone kuleczki o cytrynowym smaku. Bardzo orzeźwiają, ale trudno je zerwać, bo rosną naprawdę wysoko.

Najmilej z podróży po Mali wspominam dzieci, które towarzyszyły mi wszędzie. Bardzo radosne, wzajemnie o siebie dbające. To one często były moim kontaktem z dorosłymi. Uczyły się w szkołach: znały język francuski, czytały książki. Cieszyło mnie to niezmiernie, bo tu właśnie upatrywałem przyszłość tego kontynentu, a radosny ich śmiech pomagał mi w trudnych chwilach.

Był to czas dostatku, na miarę Afryki. Wiedziałem, że ich czarne buzie mogą być również bardzo smutne.

Jestem już całkiem niedaleko granicy z Senegalem. Mój GPS pokazuje mi linię granicy - gdzieś tuż przede mną. Nagle na drogę, z przydrożnych krzewów, wybiega małpa wielkości szympansa. Staje na środku drogi i przez chwilę bacznie mi się przygląda. Widocznie w kasku nie do końca przypominam człowieka. Po chwili zmyka do lasu.

Dojeżdżam do granicy: wszędzie pełno ciężarówek, droga rozpełzła mi się niczym rozwałkowane ciasto. Nie wiem którędy jechać. Ciężarówek jest parę setek, przesmyki pomiędzy nimi zacieśniają się i czasem nie mogę przejechać. W końcu dostrzegam jakiegoś motorowerzystę, który jedzie zapewne we właściwym kierunku. Jadę za nim rozglądając się za zabudowaniami granicznymi. Po jakimś czasie wyjeżdżam z tego rozgardiaszu w puste pola. Pytam chłopaków o drogę i okazuje się, że jestem w Senegalu. Pomyślałem sobie, że los tak chciał, a następny problem czeka mnie dopiero przy wyjeździe z tego kraju. Zresztą wówczas już nie przejmowałem się takimi drobiazgami - aklimatyzacja przebiegała prawidłowo.

Okazało się również, że Mali i Senegal mają wspólną walutę, przynajmniej tym razem uniknąłem problemów z wymianą. Z granicy Mali można dotrzeć do Dakaru dwoma drogami: drogą północną - wzdłuż rzeki Senegal i nieco krótszą, południową - niedaleko granicy Gambii, która rozcina Senegal na dwie części. Wybrałem tę drugą, jako że chciałem dotrzeć do plaż na południe od Dakaru. Droga niestety okazała się niewiele lepsza od tej do Tomboctou. Pomiędzy resztkami asfaltu były olbrzymie dziury pełne piachu. Asfalt stanowił często ok. 10-ciu procent powierzchni. Drogą wlokły się ciężarówki wzbijając tumany pyłu tak, że trudno było cokolwiek przed sobą dostrzec. To był bardzo trudny dzień: dla mnie i motocykla, opony raz grzęzły w piasku, innym razem z impetem uderzały o ostre krawędzie resztek asfaltu. Tak mijał czas. Był to chyba najtrudniejszy dzień podróży, a na pewno najbardziej przykry.

Nad ocean dotarłem następnego dnia po południu. Zdziwiony byłem tym, że jest to okolica relatywnie mocno zabudowana. Właściwie nie mogłem znaleźć dla siebie miejsca na nocleg. Miasteczka, trochę podobne do tych na południu Hiszpanii, zamieszkują bogaci ludzie. Sporo turystów. Nie ucieszyło mnie to specjalnie. Noc przespałem na plaży wśród łódek miejscowych rybaków. Obudził mnie osiołek przywiązany do drzewa, pod którym rozbiłem namiot. Rano przyciągnął na wózku silnik do łodzi swego pana, a teraz czekał na jego powrót.

Poprzedniego dnia udało mi się kupić w pobliskiej knajpce zimne piwo. Było boskie i nazywało się Heineken.

Jadę do Dakaru.

Dakar to koszmar drogowy, miasto leży na cyplu, do którego prowadzi tylko jedna główna droga - w przebudowie. Do miasta wjeżdża się w permanentnym korku, a przyjemność wdychania spalin wydzielanych przez rury wydechowe pojazdów pamiętających czasy kolonialne jest raczej średnia.

Do centrum dotarłem zdewastowany psychicznie, a dalsze czynności polegające na znalezieniu urzędu pocztowego i jednocześnie kartek pocztowych spotęgowały nastrój zniechęcenia i ochotę na szybkie opuszczenie miasta. Pocztówki znalazłem w końcu na bazarze, w międzyczasie jednak zamknięto mi pocztę. Kartki towarzyszyły mi dzielnie aż do powrotu do domu.

Próbowałem trochę poszwędać się po tym rozpropagowanym przez media mieście, ale niestety okazało się ono mało atrakcyjne. Obejrzałem stare miasto z siodła mojego wiernego wierzchowca, zrobiłem parę zdjęć i włączyłem w GPS funkcję wracaj po śladzie. Niestety zakres prac prowadzonych na drodze dojazdowej do miasta przekroczył możliwości urządzenia i wkrótce byłem najbardziej zabłąkanym turystą w mieście. Szczęśliwie na poboczu drogi zauważyłem policjanta, który wyprostował moje ścieżki. Miałem tylko wjechać zjazdem (który dla mnie był wjazdem) autostrady, potem kawałek prosto pod prąd i jak znajdę przejazd między betonami to jestem na dobrej drodze. Zrobiłem to bez większych problemów i całkiem szybko wydostałem się z wielogodzinnego korka, w którym stałem, a który miejscowi handlarze traktują jako miejsce pracy. Można tu kupić wszystko (prócz znaczków pocztowych), zjeść obiad i załatwić pewnie wiele innych spraw.

Ja byłem szczęśliwy, że wydostałem się z tego piekła.

Moja droga wiodła teraz prosto do szczególnego miejsca, o którym już wcześniej słyszałem. Jest to przejście graniczne na rzece Senegal znane z dość szczególnego traktowania petentów, a szczególnie turystów. Pozostawała także sprawa mojego braku wizy senegalskiej, ale tym się specjalnie nie przejmowałem. Obiecałem sobie nawet, że nie dostaną ode mnie w tej sprawie żadnego bakszyszu. Mam sporo czasu, a z powrotem mnie nie wrócą, ponieważ nie mam wizy. Miejsce to, a właściwie miasteczko, nazywa się Rosso - chyba od koloru krwi, która zalewa podróżnych.

Co do wizy miałem rację - odbyło się konsylium w sprawie, policjant nawet wyciągnął okulary, bo nie chciał uwierzyć, że jej nie mam. Zaintrygowała go również pieczątka z komendy policji w Tomboctou, ale ja na wszystkie pytania tylko wzruszałem ramionami. Nicht fersztejn i biorę się za parzenie herbaty, potem żurek. Drugi policjant miał być niby tym złym, ale padł pod ciężarem trzech słów: noł maj biznes. Przyszedł niebawem trzeci, ale również szybko się poddał. Jeden z nich wyszedł na chwilę prosząc, abym się nie oddalał (jak by mi tam źle było) i przyprowadził za parę minut faceta w cywilu. W momencie, kiedy go ujrzałem, wiedziałem już, że komedia szybko się skończy, zapewnił mnie o tym błysk inteligencji w jego oczach. Faktycznie, kątem oka dojrzałem wykonany przez niego gest, który w tych okolicach oznacza: pozbyć się gościa. Zastrzelić mnie nie mogli, bo było na to zbyt ciepło, a oznaczałoby to wiele skomplikowanych czynności, więc zostałem przemycony bezpośrednio na prom, bez grosza łapówki.

Za to po drugiej stronie z nawiązką zapłaciłem za taryfę ulgową po stronie senegalskiej. Już z pokładu promu dopływającego do brzegu z zainteresowaniem spoglądałem na niezwykłą sprawność, z jaką celnicy mauretańscy rozdzielają role między siebie. Stali na brzegu wskazując palcami poszczególnych członków naszej promowej grupy i dyskutując o czymś zawzięcie. Ja, jako zjawisko niezwykłe, dostałem się starszemu, sympatycznemu celnikowi, który bezzwłocznie rozpoczął procedurę wysysania. Byłem już starym wyjadaczem, ale w końcu zrozumiałem, że bez ekstra kasy się nie obejdzie. Zapewne straciłby biedak poważanie wśród kumpli, gdyby czegoś nie wysępił. Na informację, że nie mam wizy wielokrotnego wjazdu, wzruszyłem tylko ramionami. Urzędnik zauważył, że nie tędy droga, więc zdesperowany pokazał mi na zdjęciach swoje dzieci (głodne). Przejąłem się tym bardzo i ustaliliśmy, że trzeba im jednak coś kupić do jedzenia. Banknot 10 euro trafił do jego kieszeni. Przejęty jego ciężkim losem objąłem chłopa i wyznałem mu, że uważam go za przyjaciela... najlepszego przyjaciela. Celnik miał łzy w oczach, a ja sobie robiłem jaja.

Droga uśmiechnęła się do mnie i szelmowsko mrugnęła okiem.

Przy okazji okazało się, że niestety trzeba - obligatoryjnie, jak zapewniali mnie coraz to nowi urzędnicy chowający moją kasę do szuflad - zapłacić za ubezpieczenie moto 20 euro (na 2 dni), prom ok. 15 euro, jakieś 10 euro nie wiem za co, ale dostałem potwierdzenie i jeszcze za parking (już nie pamiętam ile). Patrzyłem, jak pieniądze przeznaczone na przejazd przez Mauretanię topnieją mi w zastraszającym tempie. Była to lokalna waluta, którą miałem jeszcze z poprzedniego pobytu tutaj. Miała mi starczyć na luzie na przejazd przez ten kraj. W momencie, gdy dowiedziałem się, że mam jeszcze zapłacić za otwarcie bramy 10 euro, myślałem że to żart. Niestety dwóch wyrośniętych, młodych ludzi miało nadal poważne miny. Wezwałem policjanta, powiedział: obligatory i poszedł. Bardzo się wówczas zdenerwowałem, a myślałem, że już jestem odporny. Chłopaki widząc moją minę i nóż, który dyskretnie przesunąłem na pasku, przystali na 5 euro i już byłem w drodze.

Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów było całkiem do niczego, wiele dziur i nawiany piasek, później zrobiło się całkiem znośnie. Musiałem jeszcze przebić się przez Noukachott, ale to miasto już trochę znałem, poza tym główną drogą miasta jest właśnie droga północ-południe, którą podążałem. Musiałem jeszcze przystanąć na chwilę w mieście, żeby wymienić walutę marokańską, ponieważ Rosso wysuszyło moje finansowe źródełko. Miało to w przyszłości takie konsekwencje, że w Maroku musiałem płacić za paliwo twardą walutą, co nie było specjalnie opłacalne.

Wieczorem, tuż przed siódmą, zameldowałem się na granicy mauretańsko-marokańskiej, gdzie mnie po prostu zignorowano. Chłopaki pakowali się już do domów i nie w głowie były im jakieś przepychanki, więc po 15-tu minutach byłem już odprawiony. Ktoś jedynie zaznaczył, że granica marokańska jest już zamknięta i na moim miejscu nie pchałby się w tamtym kierunku, bo zostało jeszcze sporo min na tej trasie. Rozbiłem więc namiot możliwie blisko szlabanu, a do kibelka też mi było niespieszno tej nocy. A okazała się ona pełna wrażeń. W momencie, kiedy rozbijałem namiot, od strony Maroka w żółwim tempie nadjechał konwój 12-tu nowiutkich karetek, a znużeni celnicy musieli porzucić marzenia o szybkim dotarciu do domów. Była to jednak dla nich nie lada gratka: tyle kasy w jednym miejscu i czasie! Przystąpili zatem żwawo do pędzlowania portfeli nieobytych jeszcze w afrykańskich realiach młodych europejczyków. Bardzo interesowały ich też możliwości nowych pojazdów, szczególnie te w rodzaju: światło i dźwięk. Nie mogąc zasnąć w tym hałasie poszedłem przywitać się z obsługą samochodów. Okazało się, że karetki były darem dla Burkinii Faso, a przewozili je młodzi ludzie z misji humanitarnej. Byli nieco wystraszeni całym tym cyrkiem, który robili im celnicy. Radziłem im nie przejmować się zbytnio i wrzucić na luz. Przy okazji zapytałem, czy nie mają czegoś zimnego do picia. Dostałem wielką zmrożoną colę i... zimny tonic, całe 1,5 litra. Hurra! Mogłem zrobić sobie drinka z nieszczęsnym ginem, który objechał ze mną pół Afryki. Trochę posiedzieliśmy przy ognisku i mojej herbacie, którą poczęstowałem zdenerwowane towarzystwo. Ginu nikt nie chciał się ze mną napić, za co byłem im wdzięczny. Musiałem szybko wypić tonic, póki był zimny, więc do północy po obu trunkach nie było już śladu. To była udana noc, chyba nawet świeciły wtedy gwiazdy.

Zrobiłem też dobry uczynek - wskazałem właściwy kierunek chłopakowi, który pilnował opuszczonych pomieszczeń granicznych. Modlił się on składając pokłony w stronę Mekki, a ja - ciekawy, czy aby jest ona naprawdę właściwa - sprawdziłem to na GPS. Korekta wynosiła jakieś 15 stopni, narysowałem mu kredą poprawny kierunek na betonie. Myślę, że był mi wdzięczny, chociaż ginu nie chciał się ze mną napić. Ach, ci mahometanie...

 

 

Zakończenie

 

Tak, to już koniec mej opowieści o afrykańskiej przygodzie, chociaż mógłbym jeszcze sporo napisać o moich marokańskich przypadkach - niezwykłych widokach z przełęczy Wysokiego Atlasu, urokliwych zaułkach Marakeszu i Fezu, pięknych górach Rif wraz z ich sympatycznymi mieszkańcami, zazwyczaj nieco opalonymi trawką. Mógłbym napisać o przygodzie na plaży przemytników nad Morzem Śródziemnym. Ale tego nie zrobię. Maroko, moim zdaniem, nie należy już do Czarnego Kontynentu, a chciałem napisać o przygodach afrykańskich.

Po przekroczeniu granicy Maroka wiedziałem już, że jeszcze trochę rozejrzę się po Europie. Postanowiłem przejechać całą Portugalię wzdłuż wybrzeża, odwiedzić Lizbonę i Porto, zajrzeć w znajome mi już okolice Santiago de Composteli i dotrzeć do Finisterry. Miałem również ochotę zatrzymać się na dłużej w Pirenejach, przejechać ich najpiękniejsze przełęcze. Po drodze były również St. Tropez i Wenecja, Dolomity i przejazd przełęczą pod Gross Glockner. Miałem jeszcze sporo czasu i pieniędzy na tzw. czarną godzinę. Ale to już inna bajka. Muszę tylko wyznać, że spotkanie z naszą cywilizacją było dla mnie równie ciekawe jak wcześniej z afrykańską. Musiałem też wyglądać nieco dziwacznie, bo człowiek z obsługi promu pokazał mi, gdzie mam wyrzucić skórkę z banana. Witaj Europo!

Przyznaję również, że bardzo szybko zatęskniłem za Afryką i jej mieszkańcami. Kontakt ze stale zabieganymi i zestresowanymi mieszkańcami naszego kontynentu był dla mnie nieco przykry.

Wspomnę jeszcze o zdarzeniu, do jakiego doszło na granicy marokańskiej. Celnik zapytał, w jakim celu podróżuję. Zasugerował „turystę", ale powstrzymałem go i poprosiłem, żeby wpisał: „podróżnik".

Tęsknię czasem za Afryką, za jej przestrzenią i ludźmi. Wszystko ma tam swój właściwy wymiar, a ludzie potrafią być szczęśliwi posiadając tylko parę przedmiotów niezbędnych do przeżycia. Być może dlatego częściej dostrzegają drugiego człowieka z jego niezwykłością i pięknem.

CZAS postrzegany przez tamtych ludzi również bardziej mi odpowiada. Mamy go tak mało, a większość ludzi naszej cywilizacji marnuje go tylko po to, by kupować mało użyteczne przedmioty, które potem trzeba odkurzać lub wymieniać na nowe, zamiast czerpać przyjemność z bycia z innym człowiekiem - światem alternatywnym - póki jeszcze istnieje.

Podróż dała mi również coś szczególnego - przestałem bać się przyszłości!

 

 a007

Zmieniony ( 31.07.2013. )
 
następny artykuł »