Dawno temu na Islandii PDF Drukuj Email
Redaktor: Pastor   
12.09.2011.
mapka

 

Jak to było z tym Everestem? Acha - każdy ma jakiś Swój Prywatny Mount Everest. I jeszcze było że czasem człowiek jest gotów poszarpać nawet ostatnie portki, żeby na ten Everest wleźć.

Kiedyś juz pisałem o tym, zacząwszy właśnie temi słowy, więc niech tak zostanie. Ale resztę napiszę na nowo.

Wszyscy dobrze wiedzą gdzie jest czubek Everestu, ale nie wszyscy włażą na ten szczyt startując z tego samego poziomu. Ja na ten Swój Prywatny Everest wystartowałem z niskiego poziomu. Chyba dlatego wspominam go jakoś szczególnie, mimo że później trafiały mi się znacznie bardziej wypasione wycieczki.

Z pozycji bezrobotnego nawet kopiec piachu jest niebosiężnym szczytem, a ja od kilku miesięcy byłem bezrobotny. Wprawdzie robiłem fuchy, spawałem ludziom płoty, naprawiałem jakieś złomy, brałem zasiłek i w sumie jakoś popychałem ten kierat, ale na marzenia ciągle było za mało. No cóż. O Islandii marzyłem od dawna i nie zamierzałem odpuszczać. Kilka nieprzespanych nocy i zapadła decyzja - trzeba wymienić motocykl na tańszy. W domu nie było już nic, co dałoby się sprzedać, a kupiec na nerki jakoś się nie zgłaszał. No i moje ukochane BMW R100GS Paris Dakar Classic poszło do Andrzeja z Żywca. Służy mu do dziś i ma się nieźle, a z Andrzejem jesteśmy kumplami.

Za połowę kasy ze sprzedaży PD-ka kupiłem paździerzowatego Transalpa. Wystarczyło jeszcze na bilet na Islandię, coś do żarcia i zaległe rachunki. Tuż przed wyjazdem wysłałem ogłoszenia o sprzedaży - miały się ukazać zaraz po moim powrocie, więc była nadzieja, że długo nie będę musiał z nim żyć.

Trampek robił od beemy lepiej tylko dwie rzeczy: świecił i hamował tyłem. Wszystkie pozostałe robił gorzej, ale w końcu miałem czym jechać i za co jechać! Nic tylko się cieszyć.

Niestety długo się nie cieszyłem. Trzy tygodnie przed wyjazdem zmarł mój Ojciec i przy okazji Najlepszy Przyjaciel. Bardzo chciał żebym pojechał - więc pojechałem, ale z żałobą w sercu świat wydawał mi się już zupełnie inny.

Jedyny kumpel, który dał się namówić na to wariactwo, czyli Dada, też łatwo nie miał. O jego kombinacjach z motocyklem na wyjazd można by napisać niezłą epopeję. Stanęło jednak na tym, że nabył umęczoną Afrykę RD04, w której jeszcze przed wyjazdem zdechło wszystko, co zwykle w Afrykach zdycha. Regler, pompa, moduł... Dada nie lubi wydawać kasy. Namówiłem go na zmianę opon na nowe, ale np. na wymianę łańcucha już mi się nie udało.

W końcu pospinaliśmy wszystkie tematy do kupy. Jeszcze tylko odstałem swoje w kolejce po zasiłek i nad ranem następnego dnia byliśmy już w drodze.

 

Jakby ktoś nie wiedział, to informuję, że Polskę od zachodu oddzielają Niemcy. To taka przestrzeń, która jest tak totalnie nudna, że można się zarzygać na śmierć. W dodatku często i zupełnie bez sensu pada tam deszcz. Powszechnie wiadomo, że Niemcy prowadzili tyle wojen o nowe terytoria, bo ich własne terytorium jest zupełnie nieudane. To tyle na temat Niemiec. Acha - wspomnę z obowiązku, że na stacji pod Redensburgiem Dada wywalił swoim kufrem zaparkowanego Trampka i klamka hamulca poszła w cholerę. Lusterko też, ale te gówniane hondowskie lusterka lecą od byle gleby, więc nie dziwota. Trochę czasu zajęło szukanie nowej klamki, na szczęście czego jak czego, ale czasu mieliśmy akurat sporo. Znaleźliśmy, kupiliśmy i po temacie.

Po tych klamkowych akcjach zmierzch dopadł nas gdzieś w środku Danii. Jako, że prom odpływał dopiero po południu następnego dnia, to zamiast ciągnąć na siłę w kierunku portu zdecydowaliśmy się kimnąć. Jak na złość w pobliżu nie było lasu ani większych krzaków, za to był camping.

Szwendałem się już wcześniej po Skandynawii, ale nigdy nie zhańbiłem się płatnym noclegiem, więc w swej naiwności sądziłem, że ceny mają porównywalne do naszych. Moja naiwność została jednak szybko wyleczona przez cennik usług wspomnianego przybytku.

 Wypowiedzieliśmy z Dadą dużo brzydkich wyrazów i pojechaliśmy szukać lasu.
W końcu jakiś się trafił i skitrani w krzakach przenocowaliśmy tak, jak najbardziej lubimy - za darmo.

Następny dzionek był pogodny jak malowanie. Przemknęliśmy przez cukierkowatą, czystą i schludną Danię i doturlaliśmy się do przystani promowej w Hanstholm. Po drodze zaliczyłem piękne stoppie, kiedy nowa klamka hamulca spowodowała blokadę przedniego hebla. Dziadostwo miało za długi nosek i tłoczek pompy nie cofał się do końca. Dobrze, że trampek ma taki nędzny hamulec z przodu - na beemie pewnie bym poległ. Parę ruchów pilnikiem i temat przeszedł do historii.

Byliśmy trochę za wcześnie, więc poszwendaliśmy się po nabrzeżu. Pogadaliśmy o inuickich dupach i atlantyckiej pogodzie z polskimi rybakami, których trawlery akurat parkowały w porcie i w końcu załadowaliśmy się na prom.

Sam prom Norrona śmierdział jeszcze świeżą farbą; zwodowano go wiosną 2003 - był to jego pierwszy sezon, w którym zastąpił starą łajbę o tej samej nazwie. To jedyny prom samochodowy obsługujący połączenie z Islandią.

Załoga liczyła ok. 100 osób, z czego równo 50 stanowili Polacy. W tym sporo fajnych lasek.

Razem z nami wjechało na pokład ok. 20-30 innych motocykli. Do tego na Wyspach Owczych dosiadło się jeszcze ok. 15 maszyn płynących z Bergen w Norwegii.

Przy okazji sztauowania maszyn w specjalnych bramkach na pokładzie samochodowym, poznaliśmy kilku fajnych typów. I kilku dziwnych też.

Na kufrach i bakach widniała galeria nalepek z całego świata, ze szczególnym naciskiem na nalepki z HochAlpen Strasse  i Costa del Sol. Jeden siwy i leciwy hardcorowiec przyznał się, że był nawet w Polsce. Niestety był rowerzystą i do tego z Belgii, więc towarzystwo w dakarowych ciuchach nie traktowało go poważnie. Nas zresztą też. W sumie to im się nie dziwię - wyglądaliśmy z Dadą wyjątkowo dziadowsko. Dokładnie tak jak powinny wieśniaki zza żelaznej kurtyny. Ja miałem stare skórzane portki z czasów czoperowej młodości, kurtkę no name z bajzlu, a pod nią komiczny "łindstoper" z kawałka zielonego kreszu naszytego na bawełnianą bluzę. Dada wlazł do za dużego o 3 rozmiary kolorowego kondona i przypominał pokemona, z którego zlazło powietrze. Reszta towarzystwa występowała oczywiście we wszystkich tych kosztownych rzeczach, po posiadaniu których odróżnia się Prawdziwych Podróżników jadących na Extremalną Wyprawę, od pospolitych turystów na wycieczce. Fakt, że Podróżnicy i turyści jadą dokładnie tą sama trasą w te same miejsca, nie ma tu znaczenia.

Między Afryką Dady, a moim Trampkiem wcisnął się w bramkę niemiaszek na świeżutkim KLRze. To był dopiero gość... Miał top case'a z półprzeźroczystej skrzynki na żarcie, a w niej pełno marsów i snickersów. Innego bagażu nie stwierdziliśmy. Wturlał swojego czyściutkiego sprzęta między nasze i z paniką w oczach i uszach próbował go zasztauować. Po 30 min walki przywiązał przednie koło do słupka na pięęękną kokardę...

Gadał przy tym cały czas: So łot? So łot? (Co to właściwie znaczy?)

Zlitowałem się nad cymbałem i umocowałem mu solidnie sprzęta, żeby nie poleciał na którąś z naszych maszyn. Zaraz potem musiałem tą operację powtórzyć jeszcze kilkukrotnie, bo obsiadła mnie cała banda niekumatych, którzy po moich złachanych szmatach sądzili, że jestem gościem z obsługi załadunku.

Jeden nawet dał mi napiwek...

Wziąłem. Ale kurde oddałem - przecież na pokładzie zaraz by się połapał, że jestem pasażerem.

- Zabieraj to i spierdalaj.

- Łot?

- Łotpierdol się!

- Aaa... I'm sorry.

Na promie jeszcze raz usłyszeliśmy takie sorrowanie. Jakoś na drugi dzień w windzie. Jechaliśmy na górny pokład z Dadą, a z nami dwóch małolatów. Jeden słysząc naszą gadkę zagadnął drugiego: łot tat faking lengłidż is it? Ja nie skumałem, ale Dada owszem - zrobił się czerwony, żyła wylazła mu na czoło i jak nie jebnie gnojka z liścia w ryj! Uderzeniowa nauka szacunku dla języków obcych nie poszła w las - obaj powtarzali za nami "sory-sory" już do końca rejsu.

Po dwóch dobach pływania przyszedł czas trochę pojeździć. Przed piątą rano pokładowa szczekaczka oznajmiła w 5-ciu językach, z których wszystkie były bardzo obce, że trzeba zbierać manele i spadać, bo prom właśnie cumuje w Torshawn na Wyspach Owczych. Zgodnie z rozkładem jazdy mamy tu przymusowy postój przez 2 dni, w czasie których Norrona zasuwa do Bergen w Norwegii po następnych chętnych na szwendanie się po Islandii.

Na Wyspach Owczych pada deszcz. Robi to przez ok. 300 dni w roku, a w latach przestępnych przez 600. Zapytaliśmy jakiegoś dziadka w porcie czy u nich zawsze tak leje, ale powiedział, że nie wie bo ma dopiero 78 lat. Aleeee... w ciągu tych dwóch dni jakie tam spędziliśmy, padało tylko przez pierwsze 8 h. Potem było już całkiem pogodnie. Cud jakiś normalnie... W ogóle całe Faroe Islands to kraina cudów. Nie potrafię tego opisać, ale cała kraina jest tak fantastycznie cicha i spokojna, że nawet ustawki kiboli Wisły i Legii kończyłyby się na przyjacielskiej pogawędce przy herbacie i ciastkach.

Zielone, łagodne wzgórza ciągną się kilometrami, a mokre, łagodne owce ciągną się po wzgórzach całymi setkami. Czy jakoś tak.

Całe stado aut i motocykli zjechało z promu i rozpełzło się po wyspie na z góry upatrzone pozycje noclegowe, a my za nimi na najbliższy camping - oczywiście tylko po to żeby skorzystać za darmochę z kibelka i łazienki. Po załatwieniu sprawy zanurkowaliśmy w deszcz i pojechaliśmy obejrzeć sobie to dziwne miejsce.

Wąskie i kręte drogi prowadziły nas w głąb świata, jakby pokrytego zieloną wykładziną podłogową.

Lista cudów stale się wydłużała. Wyszczególnijmy parę:

- Minął nas Royal Enfield - akurat w momencie kiedy gadaliśmy o tych pięknych motocyklach. Wyjechał prosto z mgły i we mgle zniknął jak sen...

- Udało się znaleźć nie obsrany owcami kawałek gruntu pod namiot, z pięknym widokiem na zatokę.

- Nie dostaliśmy sraczki, mimo że piliśmy wodę ze strumyka, w którym 50 m wyżej gniła zdechła owca.

- Stado byków przyszło z wizytą i nie zżarło nam całego namiotu, a tylko mały i zupełnie niepotrzebny kawałek.

- Stado owiec przyszło z wizytą i nie podpieprzyło Dadzie oleju silnikowego, mimo że chciało bardzo

- Okazało się, że wziąłem pustą butlę gazową zamiast pełnej, mimo że chciałem bardzo...

 

001 

Następnego dnia pojechaliśmy kupić butlę gazową. Znalezienie CV470 w Torshavn było nie lada wyzwaniem, ale się udało. Natomiast wymiana kasy na butlę niestety się nie udała. Tzn udała się, ale ponieśliśmy straty... Zamiast podjąć te parę koron z bankomatu, coś mnie podkusiło żeby wymienić dolce wiezione w kieszeni. Babka w banku lojalnie uprzedzała, że skasują chyba z 30% prowizji, ale nie skumałem w porę. Po odliczeniu prowizji dalej było za mało na tą pieprzoną butlę, więc musiałem jednak skorzystać z bankomatu, który też dowalił swoją prowizję. W ten sposób kupiłem najdroższy gaz jaki w życiu miałem, ale i tak się szybko skończył i przez połowę trasy gotowaliśmy na ogniskach.

 

Przy rytualnej kawie montowanej na trawie w jakimś zadupiu, podjechał do nas Niemiec na R100GS P-D, poznany jeszcze na promie.

- Cześć Niemcu, choć na kawę! - Mówię i rękami tłumaczę na język międzynarodowy.

- Eee, dzięki, ale już wypiłem duży kubek. Gdzie nocowaliście?

- O tam - Pokazuję mglisty punkt za jedną z górek.

- Nie wiedziałem, że jest tam jakiś hotel. Nie dali wam kawy w hotelu?

- A... chcesz w ryj?

 

Tak jakoś sielsko-anielsko nam te dwa dni przeleciały i trzeba było znowu ładować się na prom.

Na przystani trwała parada sprzętu bojowego. Przeważały grube, wypasione terenówki z wszystkimi możliwymi szpejami, załadowane jak na lot na Marsa. Było trochę terenowych kamperów na bazie Unimoga, Laplandera czy Pinzgauera, a królowało w tym tłumie kilka ekspedycyjnych ciężarówek terenowych, MANów, DAFów i innych dziwadeł których nie potrafię nawet nazwać.

Między tym wszystkim stała sobie skromnie Astra kombi na krakowskich blachach. W środku wielce sympatyczne małżeństwo - w planach mieli mniej więcej to samo co ekipa Austryjaków z 3-osiowej Tatry na ogromniastych kołach. I wiecie co? Dali radę.

 

Następnego dnia - czyli w czwartek (10.07.03), ok. 8:00 czasu lokalnego, stajemy w końcu na islandzkiej ziemi. Nareszcie! Prawie trzy lata przygotowań, zbierania kasy i różnych innych podstępnych knowań przyniosły efekt. Normalnie się wzruszyłem, na szczęście mam cały pysk zlany przez ulewę, więc nie widać łez w oczach. Jak tu pięknie! Deszcz wali idealnie poziomo, prosto w nasze sine gęby, a wicher radośnie huśta naczepami TIR-ów stojących na nabrzeżu.

W komorze celnej dwóch mundurowych trzyma mnie na muszce, a jeden upewnia się, że kabura przy lewym gmolu zawiera ruską siekierę, a nie guna.

Potem słyszymy szydercze „Łelkom tu Ajslend" i robimy wypad za bramę, realizować nasze marzenia.

Dzika euforia trwa - obrabiamy lokalny bank. Dokonujemy przy tym znaczącego odkrycia - W BANKACH CZĘSTUJĄ KAWĄ! ZA DARMO!! Uwzględniamy ten lokalny zwyczaj w dalszych planach eksploracji terenu i teraz w każdej mijanej osadzie szukamy banku, włazimy i sterczymy na środku jak te ociekające błotem pajace, dopóki nie dostaniemy kawy.

Kawa jak wiadomo oprócz ciśnienia podnosi też morale, więc nasze jest już w stratosferze.

Ciesząc się jak dzieci, przepychając się przez ulewę i walcząc z wiatrem, zasuwamy dziarsko na północ - chcemy podciągnąć kawałek wzdłuż wschodniego wybrzeża wyspy w kierunku gór Smjorfjoll. Liczyliśmy na to, że pasmo gór odetnie nas od złej pogody, ale się przeliczyliśmy. Poznaliśmy za to uroki pokonywania górskich dróg o 3 cyfrowym oznaczeniu - czyli tych raczej średnich.

Widoczność była żadna, a szkoda, bo przybrzeżny odcinek drogi 917 jest ponoć całkiem malowniczy. Daliśmy sobie więc spokój z wybrzeżem i skręciliśmy na zachód w głąb lądu, w kierunku wodospadu Dettifoss. Ulewa też zakręciła i pojechała na za nami. A może już tu była... Sam nie wiem.

 Nie jest to ani najszerszy, ani najwyższy wodospad, ale przepuszcza podobno większą masę wody niż inne wodospady na wyspie. Faktycznie - huk robi potężny, a kanion dzikiej, lodowcowej rzeki Jokulsa a Fjollum robi niesamowite wrażenie. Taka Spłuczka Pana Boga.

Ogólnie rzecz ujmując, woda na Islandii ma bardzo ciekawą cechę. Nie płynie, tylko ZAPIERDALA. Wszystko jedno czy to potężna rzeka u ujścia, czy mały strumyczek - próba wyprania skarpet zawsze może skończyć się ich spruciem albo porwaniem. Lokalsi wykorzystują tą cechę stawiając całą masę większych i mniejszych hydroelektrowni, dzięki czemu mają najtańszy prąd na świecie. Na mapach interioru brody płytsze niż jakieś 0,5 m w ogóle nie są oznaczane - kto by sobie zawracał głowę jakimiś tam kałużami.

Kilkadziesiąt km dalej leży następny cud natury - ciąg geotermalnych sadzawek i źródełek śmierdzącej siarkowodorem pary, czyli wulkan Krafla.

001a

Niesamowite miejsce - ziemia bulgocze, syczy i paruje, a łażenie gdzie popadnie może skończyć się wdepnięciem w kałużę wrzącego błota, pełnego jakiejś szatańskiej chemii.

Niedaleko leży fantastyczne jezioro Myvatn, pełne niesamowitych formacji zastygłej lawy. Po krótkim offroadzie znajdujemy tam fantastyczną miejscówkę na nocleg. Kiblujemy tam całe 2 dni, łażąc po okolicy, susząc ciuchy w sąsiedniej grocie i ciesząc się życiem.

Nazwa Myvatn sugeruje, że w okolicy żyje zyliard pierdylionów komarów - nic z tych rzeczy. Nie było ani jednego! Wszystkie co do nogi zostały zeżarte przez małe muchy - bardzo sympatyczne i pieszczotliwe stworzenia. Wiele z nich udało się nawet oswoić i wszędzie nam towarzyszyły. W namiocie, w żarciu, w kasku, w ciuchach, w bagażu... wszędzie.

W międzyczasie poprawiła się pogoda i wyjrzało słoneczko, pozwalając lepiej podziwiać krajobraz jak ze starych filmów S-F. Nic dziwnego, że w tych okolicach ćwiczyli poruszanie się w terenie, amerykańscy astronauci przed misją Apollo. Park krajobrazowy jez. Myvatn obejmuje też Dimmuborgir (po islandzku: „mroczne zamki") - skalne miasto utworzone przez potężne formacje lawy zastygłej w bajecznych kształtach.

Foty robiłem starym idiotenaparatem, takim któremu w plecy wsadzało się film. Kupiłem używkę od kumpla za jakieś grosze. Był to mój pierwszy działający aparat w życiu i byłem z niego bardzo dumny, bo był w srebrnej obudowie i robił bzzzz. Dada miał podobny ale czarny. Tak więc jakość zdjęć jest jaka jest. Technika ich robienia też niestety... Ale przecież nie pojechaliśmy tam po ładne obrazki, a nawet jeśli tak, to lepszych obrazków niż te, które mam ciągle w głowie, nie da się zrobić żadnym aparatem.

Pokręciliśmy się po okolicy i polecieliśmy dalej na zachód. Tzn. chcieliśmy polecieć, ale się okazało że na latanie brakuje już paliwa, a stacji benzynowej zaznaczonej na mapie nie ma i nigdy w tym miejscu nie było. No i kiedy tak staliśmy sobie w zadumie, prezentując możliwie najdurniejszy wyraz twarzoczaszki, podjechał do nas jakiś stary kombiak. Ryży łeb wystający z okna zagadał ludzkim głosem: "co jest chłopaki?" W aucie siedziało kilku naszych, pracujących na jakieś pobliskiej farmie. Potem nastąpiła integracja z rodakami, na którą poszła resztka naszego 80% czeskiego rumu i jakieś lokalne paskudztwo. Przy okazji Ryży po pobieżnym rzucie oka zrecenzował naszą piękną kolorową mapę Freytag & Berndt słowami: "wyp...ol to gówno". Po czym dźwignął się i przyniósł nowe lokalne wydanie mapy, na której stacje benzynowe były tam gdzie być powinny.

Przy okazji runął plan na F910 i Askję - wyliczyliśmy z chłopakami, że nie wystarczy nam paliwa na równoleżnikowy trawers interioru, pomimo dodatkowej piątki w moim topkejsie. Czy jakiekolwiek wyliczenia z tą ilością promili miały sens czy nie - tego już dziś nie rozstrzygnę i nawet nie będę próbował. Tyle tylko, że Askji nie widzieliśmy. Za to dostaliśmy namiary na parę urokliwych zakątków, o których Pan Pascal nie wzmiankował. Zresztą zbiorczy przewodnik Pascala po Skandynawii był łagodnie mówiąc mocno ubogi, jeśli chodzi o Islandię. W tych latach było to jednak jedyne dostępne po polsku źródło informacji, więc na dobrą sprawę jechaliśmy w ciemno.

Acha - fajne przewodniki rozdają w lokalnych punktach informacji turystycznych. Jest w nich bardzo dużo pięknych, kolorowych obrazków i cała masa literek poustawianych w bardzo dziwnej kolejności. Wielce estetyczna rzecz. Polecam.

Degustowaliśmy pewnego razu kawę w oczekiwaniu, aż przejdzie chwilowe oberwanie chmury, pod wiatą przy jednym z takich Punktów Rozdawania Obrazków, kiedy nadjechał na swoim PD-ku wzmiankowany wcześniej Niemiec. Z każdej kieszeni wylewała mu się mała Niagara. Nie mam pojęcia czemu nie włożył przeciwdeszczówki, bo o to że jej nie miał, go nie posądzam.

- Cześć Niemcu. Piłeś już kawę?

- ............

- E?

- ............

- Jak się czujesz?

- WERRRRY BAD!!! - Wywarczał w końcu przez zsiniały pysk i polazł dopytywać się w informacji o najbliższy hotel z basenem. Zupełnie jakby mu wody było mało. Dziwna nacja.

Dalsza droga wiodła nas przez Akureyri - drugie co do wielkości miasto Islandii, gdzie szybki zwiad wykazał w supermarkecie obecność kosza z przecenionym pieczywem! Hurra! Zafoliowany, krojony chleb po jedyne 6 zeta za bochenek!

 Jadąc dalej na zachód przez malownicze polodowcowe doliny półwyspu Trollaskagi, dotarliśmy w końcu w okolice miasteczka Blonduos.

003

Na następny dzień zaplanowaliśmy przejazd między lodowcami Langjokull i Hofsjokull na południe, aż do słynnej miejscowości Geysir, dość lajtową drogą F35. Poranek niestety  przywitał nas paskudną ulewą. Nie chcąc tracić frajdy z podziwiania krajobrazu, odłożyliśmy wyjazd na potem. Jak to miło mieć zapas czasu... Od ostatniego spotkania z Niemcem chodziła mi po łbie myśl o sławetnych geotermicznych basenach. Postanowiliśmy zrujnować się i spróbować tej radości. Zostawiliśmy na odludziu rozbity namiot z klamotami w środku i wróciliśmy do Blonduos, gdzie spędziliśmy cały dzień gnijąc radośnie w podgrzewanym geotermicznie basenie, wyłażąc z wody tylko w poszukiwaniu żeru. Za cały dzień moczenia zapłaciliśmy coś ok. 15 zł od łba i jak się okazało był to najdroższy Bilet Do Wody w historii tej wycieczki. Wszystkie następne, a było ich niemało, były tańsze, a czasem nawet darmowe. Kto powiedział, że to drogi kraj?

Rano pięknie się rozpogodziło i zgodnie z planem ruszyliśmy na południe. Droga okazała się zupełnie przyzwoita, a widoki na skalistą pustynię między dwoma lodowcami po prostu zwalały z nóg.

W środku tej dzikiej krainy leży złożona z paru domków osada Kjolur, gdzie każdy chętny może do woli wymoczyć się w sadzawce zasilanej z gorących źródeł. Jako, że moczenie mieliśmy już zaliczone, pogadaliśmy (głównie w języku migowym) ze spotkanym tam Anglikiem z Manchesteru na BMW R100GS z (po konwersji z R80 '83) i śmignęliśmy dalej na południe.

Droga wzbogaciła się trochę o większe rozlewiska i kałuże, ale dalej była w miarę dobra - udawało się zapiąć 4-ty, a nawet 5-ty bieg, a widoki powodowały zaburzenia w oddychaniu. Na przykład widok nowiutkiej Toyoty Yaris z wypożyczalni, uparcie forsującej całkiem spory rów z wodą...

Po prawej - na zachodzie rozświetlał niebo lodowiec Langjokull, a po lewej z bezkresnej, czarnej, kamienistej pustyni wyrastała od czasu do czasu bazaltowa wieża, albo potężny kopiec wulkanu. Trochę jak na Monument Valley w Arizonie, tyle że chłodniej i mniej czerwono, a bardziej czarno.

010 

 

W końcu droga F35, straciła literę F i nawet pokryła się asfaltem, który doprowadził nas do wodospadu Gullfoss.

W międzyczasie znowu popsuła się pogoda, ale nie na tyle by zasłonić ten wspaniały, złożony z kilku potężnych kaskad wodospad.

 Parę km dalej znajduje się chluba Islandii czyli słynny Geysir - od którego wszystkie tego typu zjawiska wzięły swoją nazwę.

Niestety, ta sławna sikawka padła ofiarą swojej popularności - zamulili go turyści wrzucając do wylotu kamyki. Podobno da się go jeszcze obudzić wlewając mu do gardła parę wiader mydlin, ale nie mieliśmy pod ręką wiadra, a mydło było zbyt cenne.

Na poprawę nastroju ostał się jeszcze inny, mniejszy gejzer - Strokkur, który radośnie posikuje co kilka minut na ponad 15 m w górę, ku uciesze przemoczonej gawiedzi.

Ta okolica wali już trochę komerchą. Ilość turystów znacznie przekraczała tu  liczebność naszej dwójki, którą uważam za górną dopuszczalną granicę stanu liczbowego, więc odwaliliśmy szybko potrzebne foty i zmyliśmy się.

Następny dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie parku krajobrazowego Pingvellir. W tym miejscu spotykają się ze sobą płyty kontynentalne, więc postanowiliśmy przyłączyć się na chwilę do tego spotkania. W nagrodę za wytrwałość dostaliśmy od Natury przepiękną pogodę, która nie opuszczała nas przez najbliższe dni.

 

017

Ile razy można napisać, że widoki były przepiękne? W ogóle to ile jest w słowniku przymiotników opisujących taką wspaniałość? Może dla uproszczenia będę wstawiał jakiś skrót, albo nr przymiotnika, żeby nie rozciągać tekstu? Albo lepiej w ogóle daruję sobie i Wam te zachwyty godne egzaltowanej licealistki i napiszę tylko jeden jedyny raz, że... no było po prostu CUDOWNIE. Niech to wystarczy już do końca tej durnej klepaniny.

Zżywaliśmy się z Dadą z dnia na dzień coraz lepiej. Czuliśmy się jak ostatni ludzie na ziemi, albo kosmonauci w misji na obcej, niezamieszkałej planecie. Wszystko co zostawiliśmy na kontynencie zblakło i znikło. Zostało tylko to, co tu i teraz. Wymyślaliśmy sobie możliwie najdurniejsze gry i zabawy i ryczeliśmy jakiś posrane piosenki:

 

Jechał baca wozem

Koło mu skrzypiało

Chciał se nasmarować

Chuja mu urwało!

 

No i tak snuliśmy się beztrosko po różnych wyjebach ile wlazło. Zwykle obieraliśmy drogę wg nieba - czyli jechaliśmy w tę stronę, gdzie akurat było bardziej błękitne. Tak się złożyło, że teraz było bardziej błękitne na północy, więc znowu czekała nas przeprawa przez interior. Tym razem po zachodniej stronie lodowca Langjokull, drogą 550 i F578.

Rozciągająca się wokół kamienista pustynia miała tym razem kolor czerwono-brunatny, czasem czarny od bazaltowego pyłu, a gdzieniegdzie zielony od mchu porastającego pola poskręcanej w konwulsjach lawy.

Horyzont urozmaicały kamienne słupy i monumentalne kolosy wulkanów, przykrytych czasem lodowymi czapami, jak mały lodowiec Ok o wysokości 1141 m n.p.m., czy trochę większy Porisjokull (1350 m n.p.m.).

W miarę niezła droga gruntowa nr 550 doprowadziła nas w końcu do osady Husafell, gdzie uzupełniliśmy m.in. zapas wody z ładnej czystej rzeczki. W tej rzeczce Dada omal nie zakończył wycieczki. Nie była duża - może ze 4-5 m szerokości i w dodatku wiodły przez nią wyraźne ślady aut, więc można było zaryzykować przejazd bez sondowania. Dada zaryzykował, ale nie zauważył, że wyjazd jest nie bezpośrednio na przeciwnym brzegu, tylko dużo bardziej z prawej. A to dlatego, że na wprost była potężna wyrwa w dnie... Wpieprzył się w nią, na szczęście zrobił to z wystarczającym impetem by przednie koło doszło do przeciwnego brzegu dziury. Resztę roboty załatwił nurt rzeki, który uniósł za kufry i przestawił tył Afryki na tyle, żeby tylne koło złapało kontakt z dnem. Rozpęd miał jeszcze wystarczający, więc wyjechał mimo że fala przelała się już nad siedzeniem. Jak wiadomo RD04 ma wlot powietrza tuż pod nim. Na szczęście jednak airbox miał na tyle dużą pojemność, że silnik nie zdążył zassać wody.

 

Po wysuszeniu Dady i jego sprzętu, ruszyliśmy dziarsko dalej na północ drogą F578. Teraz już nie szło nam tak gładko jak przedtem - droga prowadziła zachodnim skrajem płaskowyżu Hallmundarhraun, pokrytym potężnym polem spękanej lawy. Droga wiła się rozpaczliwie przez wielkie wysypisko czarnego gruzu, pełnego spiętrzonych, potrzaskanych płyt zastygłej lawy. Trzeba było zredukować do dwójki i mocno uważać, by nie wpaść w paszczę którejś ze szczelin, jakie łakomie rozdziawiały się po obu stronach stromego i krętego szlaku.

Pole lawy skończyło się równie gwałtownie jak się zaczęło i znienacka zaryliśmy się w miałkim wulkanicznym pyle. Na szczęście ta czarna mąka tuż obok drogi była porośnięta rzadką trawą i na tyle mokra, że dało się jakoś jechać. Przez odcinki suche trudno było nawet przejść piechotą. Pierwszy raz widziałem tak miałką substancję.

007

Przebrnęliśmy w końcu obładowanymi maszynami przez tą rozległą czarną piaskownicę i stanęliśmy przed brodem na sporej, lodowcowej rzece Nordligafljot.

Od drugiej strony rzeki zbliżała się ekipa szwajcarów na lekkich enduro. Widzieliśmy ich jeszcze na promie - ciągnęli sprzęty na wielkiej lawecie. Widocznie założyli bazę gdzieś w pobliżu, bo operowali zupełnie bez bagaży i zapasów. Na widok swobodnych harców ich leciutkich, wyczynowych maszyn ośliniłem się jak ślepa lesbijka na targu rybnym. Dada też im zazdrościł, ale długo to nie trwało. Peleton prowadziła dziarska babka w wieku ok. 40 wiosen. Próbowała wziąć bród z marszu, ale na drugim metrze wywaliła malowniczą figurę i zalała do szczętu swojego KTMa 125. Reszta ekipy pokornie zlazła na ziemię i wspólnie urządziliśmy akcję transportową, pomagając sobie nawzajem w targaniu sprzętu i tobołów.

008

Nurt w tym miejscu był bardzo szybki, a szerokość ok. 25 m. Wprawdzie nie było wiele głębiej niż do kolan, ale dno pokrywały wielkie kamienie na zmianę z niewidocznymi rozpadlinami, więc samodzielny przejazd był zupełnie niemożliwy. Na szczęście miałem wodery z uciętego na wysokości pasa kombinezonu OP-1, które okazały się genialnym wynalazkiem - zwłaszcza biorąc pod uwagę temperaturę wody.

Po drugiej stronie rzeki krajobraz zmienił się. Pola lawy i połacie pyłu ustąpiły miejsca rozległej pagórkowatej wyżynie pokrytej skalnym rumowiskiem, w którym połyskiwały nieliczne kałuże i strumyki.

009

Łatwa dotąd do odnalezienia droga, teraz podzieliła się na kilka słabo widocznych, równoległych śladów. Im dalej brnęliśmy na północ tym było gorzej. W końcu wszystko, co w potocznym pojęciu można by uznać za drogę, czy szlak znikło zupełnie.

Został tylko świat pełen kamieni, kałuż i nieba. Jedyną wskazówką była wskazówka starego kompasu i mapa od Ryżego. Mapa była w skali 1:500 000, a Nordlingafljot płynęła na niej jakoś inaczej, niż ta wodą którą niedawno przekraczaliśmy. A może to nie była ta rzeka? A może to nie była ta mapa? A może to nie ta planeta...?

Weryfikacja azymutu polegała na szukaniu na czworakach śladów opon w zaschniętym błocie, lub startej gumy zostawionej na kamieniach przez auta terenowe. Na początku jeszcze udawało się przeskakiwać naszymi ćwierćtonowymi maszynami z kamienia na kamień.

Potem skały zrobiły się zwyczajnie zbyt wielkie. Trzeba było coraz częściej torować sobie przejazd odsuwając te głazy, które dało się odsunąć, lub zasypywać rozpadliny między tymi, których ruszyć się nie dało.

Wtedy już nie śpiewaliśmy piosenek. Nie robiliśmy też żadnych zdjęć. Nie robiliśmy w ogóle nic innego poza przemieszczaniem się i ciężkim dyszeniem.

Niedługo później wsparcie nawigacyjne w postaci śladów aut skończyło się całkowicie. Od tej pory "jedziemy" już wyłącznie na azymut, który mściwie poprowadził nas prosto przez coś, co wyglądało jak wysadzony kamieniołom, albo magazyn części do budowy gór.

 Transalp jest stanowczo za niski - co chwilę wieszam go na wyższych głazach, po czym muszę go kłaść, ściągać z przeszkody, stawiać na koła i próbować jechać dalej. Centralna podstawka pogięła się jak śmigło, a gówniana plastikowa osłona silnika wyglądała jak wyjęta z pyska wyjątkowo pobudliwego krokodyla. Blok silnika na szczęście jeszcze wytrzymywał, ale po którejś wywrotce przez dziurę w osłonie dojrzałem, że całkowicie odłamał się mały nadlew na środku karteru. Uf... było blisko, ale to przecież jeszcze nie koniec.

Afryka ma lepiej opancerzone podbrzusze i większy prześwit, ale wystająca centralka jest takim samym powodem do radości jak i moja. Poza tym ma spore problemy ze stromymi podjazdami z racji potężnej masy. Parę razy trzeba było też Afrykę rozkufrować, kiedy nie mieściła się w szczelinach między skałami, czy w wąskim żlebie którym przyszło nam się przeciskać.

 Na jednym ze stromych podjazdów Dadzie udaje się nawet zaklinować tylne koło między głazami w taki sposób, że Afri stoi idealnie pionowo - z przednim kapciem wycelowanym w niebo... Dada to chłopicho silne jak koń albo dwa, ale każde uderzenie miską o skałę, czy zaczepienie o kamień powoduje w nim narastające wkurwienie. Dada jest takim samym gołodupcem jak i ja. Też ciułał kasę i godził się na wiele wyrzeczeń, żeby pojechać na tą wycieczkę. Teraz nagle okazuje się, że z każdą chwilą coraz bardziej rujnuje swój dobytek, który tyle go kosztował i że zamiast wspaniałej przygody może mieć kłopoty z zapłaceniem za dostanie się do domu... Tak mniej więcej Dada wtedy kombinował, a napięcie narastało mu w duszy, jak ciśnienie w zepsutej konserwie.

Tymczasem mozolnie torując sobie drogę docieramy do płytkiej przełęczy, za którą błyszczy sobie radośnie jezioro. Ładne duże jezioro. Tyle, że nie ma go na mapie... Najbliższa niebieska plama na owej mapie jest zupełnie niepodobna, a do tego daleko. Chyba jednak pomyliliśmy planety... Zgodnie z obranym azymutem musielibyśmy przejechać centralnie przez tą wodę.

W bakach chlupoczą nam już jakieś mizerne resztki - na powrót nie wystarczy paliwa. Wieczór już blisko i trzeba powoli myśleć o kawałku placu pod obóz. Układam szybko plan: jeśli pogoda się utrzyma to jutro pójdziemy na zwiad pieszo i znajdziemy najdogodniejszą trasę wyjazdu z tej pułapki. Jeśli się okaże, że to zbyt daleko na oba motocykle to przelejemy resztki paliwa do lżejszego od Afryki Trampka i wspólnie wyciągniemy go na płaski grunt. Potem pojadę po paliwo dla Dady, a on poczeka pilnując dobytku. Mam nadzieję, że go potem znajdę. Mam też nadzieję, że nie będzie padać, bo po mokrych skałach nie ma szans wydostać się z tego terenu inaczej niż pieszo.

Streszczam plan Dadzie. Błąd. Nie powinienem był. Facet mi całkowicie ufa. Dada to koleś, który nawet nie ma własnej mapy. Nawet 2 lata później na Bliskim Wschodzie nie miał żadnej mapy. Jego po prostu to nie interesuje, bo przecież ma mnie, a ja mam mapę i nawet kompas. Ufa mi, że wiem jak nas wyciągnąć z gówna zawsze i wszędzie. A ja mu nagle melduję, że jesteśmy w samym śmierdzącym środku czarnej dupy i nie wiem którędy do wylotu. Że jak zacznie padać to zostaniemy tu do odwołania deszczu i jeszcze trochę. I że potem jeszcze będzie musiał czekać na mnie sam jeden w samym środku Placu Budowy Planety cholera wie jak długo. W tym momencie narastające ciśnienie rozwaliło Dadzie  wszystkie bezpieczniki. O tym co się potem działo nie napiszę, bo po co.

Łagodzę sytuację ile mogę. Ściemniam, że przecież dobrze wiem którędy jechać, tylko jakiś strumyk trochę wylał (pokazuję to dupne jezioro przed nami) i trzeba znaleźć dobry objazd tej kałuży i w ogóle robię dobrą minę do złej gry. Uwierzył. Chyba po prostu chciał uwierzyć. Utwierdzam go w tej fałszywej wierze nawijając jakąś kwaśną gadkę "O - Zobacz, tam już jest całkiem płasko, na pewno bliżej brzegu będzie oznaczony nasz szlak do F578"

Zostawiamy maszyny i ruszamy na zwiady, a ja dalej nawijam uspokajające bzdety.

I wtedy stał się cud!  Istotnie bliżej brzegu zrobiło się całkiem płasko, a na kamieniu znalazłem maźnięcie białej farby. Kawałek dalej następne i następne... SZLAK!

Wracamy po maszyny pełni dumy z niezawodnej nawigacji i podróżniczych dokonań, a po następnej półgodzinie mozolnego przeciskania się przez skalne rumowisko jesteśmy już na szlaku. Daleko, na zachodnim brzegu jeziora wypatrzyliśmy 3 małe domki - zabudowania jakieś zapomnianej farmy. Niedługo po tym usmarowani i poobijani wytaczamy się na ścieżkę, która doprowadza nas do zagubionej F578.

Biwakujemy kawałek dalej, głodni i zbici jak bezpańskie psy. W topkejsie wiozę jeszcze kawałek chleba kupionego na przecenie w Akureryi. Wiozę też pudełko terpentynowej pasty do butów - ostatecznie moje glany z Bundeswehry towarzyszyły mi wiernie od Nordkappu po Cabo da Roca i wymagają już pewnej troski. Poza chlebem i pastą, wiozę też kanisterek z resztką paliwa i jakąś drobnicę. Otwieram więc topkejsa i podziwiam pięęęknie wymieszane wszystkie wspomniane substancje. Niekończąca się seria gleb w interiorze zrobiła swoje. Wyławiamy z tego syfu kawałek chleba. To nasz ostatni, więc raczej nie ma wyboru. Odchodzę na bezpieczną odległość od obozu i podpalam chleb. Po małej eksplozji i ugaszeniu pożaru, jemy pyszne grzanki. Jeszcze przez kilka dni będzie nam się odbijało terpentyną.

Podtruci i wykończeni idziemy spać. Zasypiając przypominam sobie, że tego dnia były moje urodziny.

Powiem Wam, że były to jedne z najpiękniejszych urodzin jakie pamiętam.

 

Co było dalej? Dalej było pięknie... Pogoda była cudna. Spiekło nas nawet trochę słonko, ale kto by się przejmował takimi duperelami. West Fjords to magiczna kraina, w której dzikie surowe góry wyrastają wprost z oceanu. Poskręcane szutrowe serpentyny wiodły nas krawędziami przepaści, na dnie których pienił się Atlantyk. Miejscami droga schodziła nad sam brzeg, gdzie czasem korzystaliśmy z okazji aby rozpalić ognisko z wyrzuconego przez morze drewna, poleniuchować i ugotować co nieco.

014 

 Snuliśmy się radośnie w kierunkach wyznaczonych przez co ciekawsze chmury, albo tam gdzie akurat przelatywało więcej ptaków. Uczyliśmy się tej okolicy na pamięć. Cały świat zamknął się między niebem, a oceanem i między górami, a szumem opon. Ganialiśmy ptaki po plażach i ryczeliśmy durne piosenki.

 

Stefan formę zalał

Do stanów spierdalał

Ale go złapali

Chuja mu urwali

 

Ale on był cwany

Wstawił drewnianego

Znowu ruchał baby

Do rana białego!

 

Pozwalaliśmy podrzucać się drodze na wysokie górskie przełęcze, czasem nawet powyżej pułapu chmur, gdzie panował już zupełnie inny klimat i inne widoki, a potem spadaliśmy gwałtowną spiralą znowu nad brzeg następnego fiordu.

Za każdym winklem wybrzeże Fiordów Zachodnich odsłaniało jakąś nową niespodziankę - a to wyrzucony na brzeg wrak statku, a to resztki orki czy innej morskiej padliny, a to znowu ponad 300-tu letnie ruiny rybackiej chałupy.

019

W Isafjordur trafiamy na przecenioną czekoladę! To wprawdzie nie normalna czekolada, tylko blok jakiejś brązowej masy do dekoracji ciast, ale za to jaki tani! Hura! Spotykamy mieszkających tam polaków i załapujemy się na darmową wyżerę. Nie chcemy jednak ich obciążać naszym śmierdzącym towarzystwem i zgrabnie ulatniamy się poza miasto. Nie ciągnie nas jakoś do ludzi. Ludzie chyba przestali nam być potrzebni. My im też nie jesteśmy do niczego potrzebni. Owszem, są sympatyczni i uśmiechają się z politowaniem, kiedy łamiąc język kupujemy paliwo. Na pewno chętnie by nam pomogli gdybyśmy poprosili o pomoc, ale... to nie Azja. To Europa. Tu każdy żyje w swojej fortecy, a my jakoś nie mamy ochoty sprawdzać co jest za pasem ich prywatnych umocnień.

Koczujemy na wysypisku śmieci pod Isafjordur, skąd mamy piękny widok na zatokę. Obserwujemy jak samoloty podchodzą do lądowania na malutkim lotnisku przy brzegu, gotujemy sobie paszę na ognisku z jakichś śmieci i delektujemy się nibyczekoladą. Przyplątuje się nawalony Islandczyk i gawędzimy z nim do późna w nadziei, że nas poczęstuje tym, co mu tak apetycznie pobrzękiwało w plecaku. Niestety nie poczęstował. Co za chytra świnia.

Jeździliśmy gdzie nam się chciało i kiedy nam się chciało. Kiedy pewnego wieczora wysoko w górach zerwał się silny wiatr, przestało nam się chcieć. Zjechaliśmy z drogi w płytką dolinę, żeby choć trochę osłonić się przed wiatrem i z trudem postawiliśmy nasze wspaniałe igloo nabyte w Makro za całe 120 zł. W nocy wiatr przestał wiać - to już nie był wiatr tylko regularny huragan. Położyliśmy motocykle po obu stronach, przywiązaliśmy do nich namiot czym się dało i dodatkowo obłożyliśmy go kamieniami. Oczywiście wszystkie pręty zaraz szlag trafił i powyrywało plastikowe stopki przez które szpilkuje się tropik do podłoża. Nasz dom co chwila robił się całkiem płaski, ale wtedy wystarczyło podnieść nogę lub rękę i znowu nabierał kształtu. Zresztą śpiącemu człowiekowi obojętna jest architektura sypialni, a do wściekłego łopotu szmat można się jakoś przyzwyczaić.

005

Rano huragan zmienił się w jakieś popieprzone tornado. Kamienie grzechotały po zboczu jak opętane, a powietrze nad nami zwyczajnie ryczało. Na szczęście nasza dolinka była dość płytka i łagodna, więc nie groziła nam skalna lawina. Groziło nam co najwyżej porwanie namiotu w cholerę, w większych lub mniejszych kawałkach. Nie było nawet mowy o tym, żeby w ogóle ustać pionowo, nie mówiąc już o pojechaniu dalej. Żarcie jakieś tam było, czas jeszcze nie gonił, więc kiblowaliśmy sobie tam do następnego dnia. No właśnie - żarcie. Zebrałem z dna sakwy rozsypane musli i pokruszony makaron z wietkonga, a Dada znalazł między skarpetkami jakąś konserwę. Całą! Deszczówka dopełniła menu. Wiecie jak smakuje musli z makaronem zmieszane z sosem z konserwy rybnej i popite deszczówką? Wybornie! Na deser kawa rozbełtana na zimno w deszczówce, a jak wiadomo kawa podnosi morale. Nasze morale było więc bez zarzutu, pewnie dlatego jakoś szczególnie utkwił mi ten przymusowy postój we łbie.

Przegadaliśmy sobie całą dobę. Głównie o dupach, o motocyklach, o dupach, o życiu, o dupach, o motocyklach i o dupach. Acha - o dupach też. Gdybyśmy mieli razem lecieć 6 lat na Marsa to pewnie nie wyczerpalibyśmy tych wszystkich tematów. Wieczorem tajfun się już trochę wydmuchał i zamieszanie w atmosferze zaczęło się z wolna uspokajać. Było jednak na tyle późno, że tego dnia nie było sensu ruszać dalej. Łaziliśmy po okolicy, rzucaliśmy kamieniami w inne kamienie i gadaliśmy. O dupach. Kolesie z misji Apollo na pewno też toczyli takie rozmowy. Czytał ktoś "Wielkie Solo Antona L."? Szło tam o to, że Anton L. pewnego dnia obudził się zupełnie sam na całym świecie. Wszyscy ludzie poznikali. Czuliśmy się trochę podobnie, tyle że Anton nie miał z kim pogadać o dupach. Przez ten cały czas nie zauważyliśmy ANI  JEDNEGO pojazdu na drodze którą tu dojechaliśmy...

Następne dni spędziliśmy na poszukiwaniu rdzennych mieszkańców wybrzeża czyli fok. Wiedzieliśmy jak jest "foka" po angielsku więc zapytaliśmy małolatów spotkanych w jakiejś rybackiej wiosce. Cośtam pitolili, że foki owszem są w pobliżu i to jakieś niezwykle konkretne. Skierowali nas na totalne odludzie - leżącą na końcu półwyspu Selardalsheidi osadę Selardalur. Osada to chyba złe słowo. To miejsce nie jest zamieszkane, ale ma swoją nazwę. Stoi tam sobie maleńki betonowy kościół oraz pozostałości po domu i zagrodzie artysty rzeźbiarza z początku XX w. Zwiedzanie kościoła jest płatne - trzeba wrzucić "cołaskę" do słoika. Słoik stał sobie w środku i zawierał ze dwa litry cołaski w różnych banknotach... Zapewniam że nawet nie przyszło nam do głowy zmuszać parafii do podzielenia się z biednymi, chociaż pewien jestem, że niewielu biedniejszych od nas, kiedykolwiek tu zajrzało.

Foki oczywiście znaleźliśmy. Rzeczywiście były całkiem konkretne. Concrete to po angielsku beton.

Znacznie lepiej nam poszło z poszukiwaniami innego charakterystycznego zwierzaka Islandii. Na wysokim klifie płw. Latravik, czyli Najbardziej Wysuniętym Na Zachód Punkcie Europy (300 km od brzegów Grenlandii), odwiedziliśmy potężną kolonię ptaków, zamieszkałą m.in. przez maskonury - całkiem sympatyczne ptaszki, które na dodatek w ogóle nie boją się ludzi.

013

Trzymając się dalej wybrzeża, zasuwamy w stronę płw. Snaefellsnes - ciągle mamy nadzieję zapolować na foki. Poza tym na wybrzeżu łatwiej znaleźć dogodne miejsce na nocleg, opał i inne atrakcje, np. pływaki z sieci rybackich. Jeden z takich pływaków zrobiony z jakieś białej pianki przypominającej spieniony smalec, okazał się genialną rozpałką do mokrego drewna. Od tej pory wszędzie woziłem go ze sobą przytroczonego do sakwy, budząc szczere zdumienie spotykanych od czasu do czasu Prawdziwych Podróżników. Inne okrągłe pływaki z grubego plastiku świetnie nadawały się do gry w kręgle. Urządziliśmy więc sobie wspaniały turniej na plaży i przypomnieliśmy parę starych piosenek z podwórka. Np. taką:

 

Umbadi narodził się w Malajach

Synem starej ryżej kurwy był

Umbadi tatuaż miał na jajach

Taki to był właśnie Umbadi

 

Umbadi zakochał się w maupie

A maupa pokochała Umbadi

Umbadi całował ją po dupie

A maupa całowała Umbadi

 

Umbadi na chuju nosił wiadra

Wiadra pełne wody aż po brzeg

Aż mu raz z chuja wiadro spadło

Umbadi dostał chujem w łeb

 

Blady świt pękają już kondony

Stary kelner w kufle głośno szczy

W kącie gra patefon spierdolony

A pod stołem stara ryża kurwa śpi

 

Słodkie, prawda? Niestety ta beztroska nie trwała długo.

Nie dane nam było objechać płw. Snaefellsnes. Kawałek za rybacką osadą Saurbaer, Dada zniknął mi z pola widzenia lusterka. Zawróciłem i zobaczyłem go stojącego na poboczu. Nie wiem po czym to rozpoznałem, ale już z daleka wiedziałem, że za chwilę eksploduje i będzie to eksplozja straszna, głośna i krwawa. Kiedy podjechałem bliżej już wiedziałem - urwany łańcuch wisiał sobie swobodnie z tylnej zębatki. No trudno - mam przecież zapinkę i zaraz załatwimy sprawę. Na nowy łańcuch nie udało mi się namówić Dady przed wyjazdem, więc zapinkę i parę ogniw przezornie zapakowałem. Zanim Dada na dobre otworzył paszczę w celu wyeksplodowania swojej złości, spuściłem z niego ciśnienie bagatelizując sprawę i ordynując kawę. Kawa jak wiadomo podnosi morale. Zadziałało. Jednak zanim w osmolonym garnku na dobre zagotowała się woda, wiedziałem już, że jesteśmy w dupie. Głęboko. Ten łańcuch zwyczajnie rozleciał się jak guma z NRD-owskich gaci. Prawie wszystkie wewnętrzne płytki ogniw popękały. Nie było już czego naprawiać. Dada przyjął to dzielnie. Bałem się, że znowu się wścieknie, ale po pierwszym szoku był już uodporniony.

Na szczęście byliśmy na całkiem przyzwoitej szutrówce jakieś 180 km przed Reykjavikiem. Nie mieliśmy pierwotnie zamiaru jechać do stolicy, ale w tej sytuacji ta bliskość była nam bardzo na rękę.

Nie pozostało nam nic innego, jak tylko wywalić niepotrzebne graty, zapiąć Afrykę na smycz i zasuwać zaprzęgiem w stronę stolicy Islandii. Początkowo szło nieźle. Wprawdzie raz strzelił nam hol wkręcony w tarczę Afryki, ale potem złapaliśmy rytm i toczyliśmy się dość dziarsko. Aż do miejsca gdzie trwały roboty drogowe. Stała tam sobie kruszarka wielkości domu, a rój ciężarówek i ładowarek karmił ją skałami, które potem w postaci drobniutkiego kruszywa lądowały na drodze. Po tymże odcinku kursował ogromniasty buldożer. Pewnie miał wyrównywać i zagęszczać kruszywo, ale kompletnie nie miał na to czasu, bo jego główną robotą było wyrywanie i holowanie ciężarówek stale zakopujących się w tym miałkim gównie. Dokładnie w momencie, w którym koła Afryki wjechały na świeży szuter, Trampek zakopał się po tylną oś. Wytargaliśmy go, po czym zakopał się znowu. Znowu go wytargaliśmy i znowu się zakopał. Przez pierwsze pół godziny ujechaliśmy całe 4 m, a wszystkich metrów było dokładnie 4200. Pamiętam każdy z tych pieprzonych metrów jak dzisiaj i na pewno zapamiętam do końca życia. Myślałem, że wyrzygam tam płuca. Jakimś jednak cudem przedostaliśmy się i wieczorem zalegliśmy pod przedmieściami Reykjaviku rozbijając namiot tuż przy autostradzie. Tak - nawet autostrady tam mają. Policję też mają, ale nas jakoś nie nękała mimo, że przyglądali nam się bacznie.

Następnego dnia zostawiliśmy obóz (bez obaw - władza czuwała), obaj wsiedliśmy na Trampka i popędziliśmy szukać łańcucha. W końcu się udało, chociaż łatwo nie było. Różni sklepikarze chcieli nas uszczęśliwić nawet łańcuchami do przytwierdzania krów na pastwiskach. Pod wieczór wróciliśmy, zmontowaliśmy rytualną kawę i... KURWA!!! Za krótki!!! Stary łańcuch Dady był tak rozciągnięty, że poprzedni właściciel (niech go szlag trafi!) skrócił go o parę ogniw, a ja durna cipa liczyłem ogniwa zamiast porównać długości... Złamałem wszystkie możliwe i kilka niemożliwych przepisów, zapieprzając z powrotem aby zdążyć przed zamknięciem sklepu. Na szczęście władza zajęta była pilnowaniem naszego namiotu. Zdążyłem na styk. Gdybym nie zdążył musielibyśmy czekać do poniedziałku.

Następnego ranka potoczyliśmy się raźno w dalszą drogę. Dada cichy i smutny jechał lżejszy o całą kupę szmalu. Za tą kasę w kraju kupiłby ze dwa X-ringowe DIDy z zębatkami...

Mieliśmy już lekką obsuwę z czasem i całkiem sporą obsuwę z kasą, więc odpuściliśmy Heklę. O komercyjnych pierdołach typu Błękitna Laguna od początku nie było nawet mowy. Tak więc spokojnie potoczyliśmy się National Highway No 1 na wschód - kontemplując mijane cuda natury. Było co kontemplować, jako że „Ring Road" bynajmniej nie omija ciekawych miejsc, jak np. przepiękne wodospady Seljalandsfoss, czy Skogafoss.

Trochę przypadkiem wjechaliśmy też na położony całkiem na południu wyspy płw. Dyrholaey. Fajne miejsce. Z wysokich klifów podziurawionych jaskiniami, roztacza się piękny widok na ocean i zatokę. Penetrujemy jaskinie i ganiamy się po plaży z czarnych kamyczków. Spotykamy fajne dziewuchy z Czech i częstujemy je resztkami tego co nam jeszcze zostało, a potem nocujemy w jaskini z pięknym widokiem na okoliczności.

Za parę dni trzeba będzie opuścić tą wyspę. Tak cholernie nam żal...

Dalej na wschód rozciągają się skalne labirynty pola lawy Eldharun porośnięte ciemnym mchem i pagórki Land-brot, które wbrew nazwie wcale nie kojarzą się z chlebem, tylko z całkiem fajnymi cyckami. Taki biust Matki Ziemi.

W miarę zbliżania się do lodowca Vatnajokull pogarszała się pogoda. To dość spory lodowiec - podobno trzeci na świecie, mieści w sobie więcej lodu niż wszystkie pozostałe lodowce w europie i dość ciekawie działa na klimat. Na południe od lodowca suma rocznych opadów przekracza 4000 mm, a na północ od niego są miejsca, gdzie nie sięga nawet 50 mm. U stóp samego Króla Lodowców rozciąga się rozległa pustynia czarnego wulkanicznego żwiru, gęsto poprzecinana srebrnymi wstążkami spienionych lodowcowych rzek, czyli Skeidararsandur.

To bardzo dynamiczna kraina. Upamiętnia to kawałek mostu zabranego kilkanaście lat temu falą  wywołaną stopieniem lodu przez wybuch wulkanu pod lodowcem. Na pamiątkowej tablicy widać, że było to całkiem duże mościsko. To co z niego obecnie zostało, dałoby się spieniężyć na skupie złomu za równowartość mniej więcej 20-tu nalewek wiśniowych.

 Na wschodnim krańcu tej krainy leży wspaniały park krajobrazowy Skaftafell. Jest tam baza skąd można wyruszyć na zwiedzanie samego lodowca, o ile komuś nie przeszkadza totalnie komercyjny klimat tej instytucji. Nam przeszkadzał, ale my jesteśmy nienormalni, aspołeczni, brudni i źli.

Dalej na wschód leży laguna Jokulsarlon, gdzie od lodowca odrywają się wielkie odłamy lodu i powoli i majestatycznie spływają do oceanu, żeby zapolować na kolejnego Titanica, albo chociaż na jakiś kuter. Jest tam kilka atrakcji dla grubych Niemców przywożonych autokarami - np. rejs amfibią po lagunie i takie tam.

018

Nas jednak droga wiodła dalej na wschód. Jako, że oddaliliśmy się już nieco od lodowca Vatnajokull, pogoda znacznie się poprawiła i mogliśmy w pełni rozkoszować się pomykaniem brzegami fantastycznych fiordów po wschodniej stronie wyspy.

Znaleźliśmy porzucony w rowie zardzewiały motocykl - kombinacje czy i jak zabrać go ze sobą trwały dość długo, ale w końcu daliśmy spokój. Plątaliśmy się tak beztrosko jak dotąd, ale nasz czas powoli się kończył. Coraz częściej kalkulowałem odległość od przystani i coraz częściej sprawdzałem datę na zegarku. Po prawie trzech tygodniach przypomniałem sobie, że w ogóle mam zegarek.

"Jakże szczęśliwy jest czas, którego nie trzeba odmierzać" - to chyba z Szekspira, co?

Dada z tego wszystkiego zostawił swój zegarek w jednym z przydrożnych kibli. Pewnie do dzisiaj tam leży.

Kiedy data na zegarku zbliżyła się do tej na bilecie powrotnym, zalegliśmy na samym końcu południowego brzegu fiordu Seydis. Miejscówka koło jakiejś zawalonej chałupy gwarantowała piękny widok, drewno na opał, osłonę od wiatru i smród papy z ruin.

Przytuleni do sflaczałych materacy zasypiamy patrząc jak zachodzące za lądem słońce powoli topi fiord w ciemności. Czuję, że to miejsce żyje. Gdzieś głęboko pod nami leniwie przeciągają się wielkie magmowe mięśnie tej krainy. To miejsce jest w ciągłym ruchu. Ciągle buduje się, tworzy i zmienia. Taki Warsztat Pana Boga. Czuję, że ja i w ogóle cała ludzkość, jesteśmy tak cholernie nieskończenie małym i drobnym elementem tego systemu jak grzybica stóp na piętach giganta.

Zanim zasnąłem złożyłem oświadczenie:

Oświadczam Ci Wyspo, że ja - pojedynczy, śmierdzący grzyb z Twojej Wielkiej Pięty zakochałem się w Tobie.

Rano powitała nas piękna tęcza nad wejściem do fiordu. Wyspa przyjęła oświadczenie.

 

020

 

KONIEC

 

 

 

 

 

Epilog

 

Po 3 dniach żeglugi, kilku pawiach od choroby morskiej, dwóch zgrzewkach browaru i paru ogryzionych kanapkach zwiniętych jakiemuś rzygającemu łebkowi, wylądowaliśmy w Hanstholm. Było trochę po 16:00 i byliśmy totalnie niewyspani przez dziką huśtawkę jaką sztorm urządził nam na promie. Do domu zostało coś ok. 1200 km, ale w poniedziałek musiałem być po zasiłek, więc trzeba było jechać.

Zmierzch dopadł nas już w Niemczech. Razem ze zmierzchem dopadła mnie ślepota. Mam blizny pooperacyjne na rogówkach i czasem tak reaguję, ale po miesiącu na Islandii gdzie nocą nie było całkowicie ciemno, zupełnie odzwyczaiłem się od ciemności. Teraz po zmroku widziałem tylko kolorowe światełka. Nawet nie było mowy żeby dojrzeć choćby zarysy drogowskazów, więc prowadzenie i nawigację przejął Dada, a ja celowałem w jego tylną lampę. Kiedy światełko było mniejsze przyspieszałem, kiedy rosło hamowałem i jakoś to szło.

Dada mapy nie chciał, ale dostał ścisłe wytyczne: jedź na Hamburg, a potem skręć na Berlin. Kiedy po raz trzeci wjeżdżaliśmy i wyjeżdżaliśmy w tym samym miejscu z jakiegoś wielkiego miasta domyśliłem się, że jest coś nie tak. No tak. To był Hamburg. Jakimś cudem udało się jednak wyjechać na Berlin. Na Berlinerringu próbowałem po omacku przejąć dowodzenie, żebyśmy nie musieli z kolei zaliczać Berlina. Oczywiście nie zobaczyłem znaków i trzeba było się wracać off-roadem do zjazdu. Pewnie zsikałbym się ze śmiechu z całej tej sytuacji, gdybyśmy nie byli tak skonani. Jakieś 36 h bez snu zrobiło z nas odmóżdżone roboty. Zaczęło świtać i powolutku zaczął mi wracać wzrok - akurat na tyle żeby zobaczyć, że Dada zjeżdża z autobahny do jakiegoś miasteczka. Doganiam go w końcu na skrzyżowaniu w Forst, gdzie zatrzymał się w oczekiwaniu na dalsze instrukcje... No tak, przecież powiedziałem - kieruj się na Forst, no to się kierował. To nic że na autobahnie miał dupny drogowskaz BRESLAU...

Pierwsze co zrobiliśmy po naszej stronie granicy to nawiedzenie przydrożnej budy z żarciem. Śmierdząca jajecznica na starym maśle i czerstwa bułka, wywołały u mnie gigantyczny, niekontrolowany orgazm kulinarny. Miałem oczy pełne łez ze szczęścia - jeszcze nigdy w życiu nic nie smakowało mi tak cudownie!

W Żarach kończył się właśnie Przystanek Woodstock. Byłoby pięknie spotkać się z naszymi przyjaciółmi i wspólnie wrócić do domu, ale działo się z nami coś dziwnego - nie mogliśmy prosto ustać. Ciągle się chwialiśmy. Pewnie czuliśmy się tylko w siodłach, więc pojechaliśmy prosto do domu.

Żeby nie zasnąć robiłem w myślach przegląd sprzętu. Gmole i stelaże sprawdziły się super. Lina holownicza bardzo się przydała. Wodery z OP1 też okazały się bardzo pomocne. Druty, sznurki, klej, taśma i kupa innych szpejów - dosłownie wszystko zostało wykorzystane. Tylko pompka i zestaw do naprawy dętek się nie przydał. I właśnie wtedy -  w Strzegomiu, 15 km od domu, Dada złapał gumę. Nie wypieprzył się na szczęście, a ja miałem przecież sprzęt do naprawy kapcia...

Czy potrzeba lepszego dowodu na to, że pewien brodaty siwy facet patrzył wtedy na nas zza chmur i uśmiechał się z sympatią? Dla mnie jest to pewne. Lubię Cię Gościu!

 

 Przywieźliśmy kilka mniej lub bardziej gównianych zdjęć, parę muszelek i kawałków morskiej gąbki, trochę wulkanicznych kamyków z plaży w Dyrholaey, niesamowite wspomnienia i wirusa ospy wietrznej, która dwa tygodnie później sponiewierała mnie jak psa.

Przywiozłem też coś czego nazwać nie potrafię, a co zagnieździło mi się głęboko w duszy. To coś czasem budzi mnie w środku nocy i każe patrzeć w niebo.

 

 

 

To i owo na temat.

 

Islandia to świetny kierunek dla leszczy chcących się pochwalić jakimś Wyprawowym Osiągnięciem. Tu nareszcie będą mogli wypróbować wszystkie off-roadowe zabawki, a niektóre nawet popsuć. Hotele i campingi są ich pełne, a cała armia ludzi dyskretnie czuwa nad tym, by żaden nie zrobił sobie krzywdy.

To także świetny kierunek dla geologów - bebechy planety są wszędzie na wierzchu, do tego w bardzo bogatym wyborze i świetnym gatunku.

Każdy specjalista od substancji żywej, też znajdzie tam mnóstwo ciekawych rzeczy. Rosną tam dziwne roślinki, pływają dziwne rybki, latają dziwne ptaszki i muszki. Zwłaszcza muszki.

Ci, którzy po prostu chcą się powłóczyć tam, gdzie nie ma ludzi, też z łatwością znajdą to czego szukają. Na Islandii mieszka mniej ludzi niż w Białymstoku, z czego 89% w stolicy. Reszta na stałe bytuje w osadach niezbyt odległych od linii brzegowej. Środkowa część kraju jest praktycznie bezludna.

 

Podział dróg jest jasny i czytelny: te z literą F lub 3 cyfrowym oznaczeniem to kiepskie drogi gruntowe. Jeżeli droga ma w symbolu literę F i jednocześnie 3 cyfry, to jest to szlak wyłącznie dla aut terenowych. Pozostałe są w miarę niezłe i przejezdne dla sprzętu typowo szosowego, chociaż trzeba się liczyć z koniecznością hasania po szutrze nawet na drodze nr 1. Tak więc - im dłuższy symbol, tym lepsza zabawa.

Nocować można wszędzie, tak jak w całej Skandynawii, poza zielenią miejską i terenami prywatnymi. Są miejsca, w których obowiązuje zakaz obozowania - np. kawałek F910 przed Askją, gdzie próba rozbicia obozu równoznaczna jest z wzywaniem pomocy.

W wielu miejscach rozstawione są tzw. "chaty przetrwania" - czerwone domki zaopatrzone we wszystko co potrzebne, żeby np. przeczekać załamanie pogody. Wiele z nich posiada własne automatyczne radiostacje, przez które można wezwać pomoc. Warto czasem zajrzeć do nich - zwykle leżą tam zeszyty, w  których wpisują się kolejni korzystający. Bywa tam całkiem sporo polskich wpisów. Jeśli jakimś cudem znajdziecie nasze wpisy, to pogmerajcie czule paluchem w każdym „ó" kreskowanym.

To by było na tyle.

 

 

 

Zmieniony ( 12.08.2013. )
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »